ON:

Jest kilku artystów, którzy muzykę elektroniczną wznieśli na wyżyny zajebistości. Osiągnęli to albo talentem, albo poprzez sprzedanie własnej duszy diabłu. Ponieważ nie wierzę, że ktoś może tworzyć tak genialną muzę własnym sumptem (żarcik), wiec pewnie w piekle wiele miejsc jest już zaklepanych. Miałem dziś napisać o innym wykonawcy, ale jakoś się tak stało, że w moje łapy wpadła nowa płyta Kavinsky’ego pod tytułem „Outrun”. Jest to album, który po pierwszym przesłuchaniu stawiam na najwyższej półce obok „TRON” Daft Punk, „Vegas” The Crystal Method. To trybut dla 20 ostatnich lat tego, co działo się na klubowej scenie.

Kavinsky’ego (prawdziwe imię to Vincent Belorgey) porównuje się właśnie do Daft Punk, pan specjalizuje się w electro-popie, ale w jego kompozycjach znajdziemy także elementy innych gatunków. Swoją muzyczną karierę zaczął w 2006 roku, powołując do życia pewną kreaturę: faceta kochającego samochody, a dokładnie Ferrari Testarossę, który na skutek wypadku stał się zombie. Wiem, brzmi to dziwnie, ale właśnie po to są koncept albumy. Twórczość Belorgey’a to właśnie takie dzieła – kompletne, uzupełniające się kompozycje, które opowiadają nam jakieś historie. Zaczęło się w 2006 roku od „Teddy Boy”, później pojawiły się kolejne płytki z remixami i nowymi utworami, aż do 25 lutego, kiedy to na sklepowe półki trafia wspomniany „Outrun”. Krążek składa się z 13 kompozycji, które nareszcie opowiadają “całą historię”, która doczekała się ubrania jej w dźwięki. Tytuł płyty nawiązuje do gry, wydanej przez Segę w 1986 roku. Nie jest to przypadek, gdyż w grze pojawia się Ferrari Testarrosa, ukochany przez artystę samochód. Właśnie takim modelem przemieszcza się w swoim prywatnym życiu. Jeśli przyglądniemy się jego twórczości, zobaczymy wiele odniesień do współczesnego świata, a dokładnie popkultury. Urodziny w ’75 roku muzyk wychował się na kinie i muzyce lat 80-tych, co słychać bardzo dobrze w jego kompozycjach. Ta płyta to powrót do czasów, kiedy kryształowa kula kręciła się pod sufitem dyskotek, kiedy kobiety chodziły w natapirowanych włosach i  w kolorowych getrach. To faceci w sportowych kurtach z koledżu, w przyciasnych dżinsach i adidasach. To żel na włosach i kolorowe marynarki „Miami Vice”. Słuchając „Outrun” cofam się w czasie, staję się znów dzieciakiem, siedzącym na podłodze przed czarno-białym telewizorem i patrzę na flamingi z czołówki filmu z Donem Johnsonem. To powrót do 8-bitowych produkcji, które nie musiały się bronić grafiką, one miały grywalność, to „Knight Rider” z Hasselhoffem i wiele innych produkcji, które pozwoliły na stworzenie Kavinskyemu z pojedynczych elementów dzieła „spełnionego”.

Kavinsky-Outrun-marudzenie

Ciężko jest opisywać płytę z muzyką elektroniczną, tym bardziej taką płytę. Aby wyobrazić sobie jak się czuję słuchając nowego Kavinsky’ego, musicie zrobić dwie rzeczy. Zamknijcie się w ciemnym pokoju. Odpalcie na YouTube kawałek „Nightcall”, znany bardzo dobrze z soundtracku do filmu „Drive”, załóżcie na uszy dobre słuchawki i zamknijcie oczy. Niech nic was nie rozprasza. Wsłuchajcie się w każdą nutę, każdy klawisz, jaki pojawia się w tym utworze, pozwólcie muzyce przepłynąć przez wasze ciało i odpłyńcie. Jeśli się wam to uda, to album jest dla was. Ta płyta jest czymś najlepszym, co spotkało muzykę elektroniczną ostatnich lat. Dla mnie dzieło wybitne.