ONA: 

Jest wiele komedii, które bardzo lubię i które nie tracą na świeżości, czyt. brechtam do rozpuku, nawet przy kolejnym seansie. To najlepszy lek na ciężki dzień/tydzień/miesiąc. To ukojenie głowy i radość w pigułce, która działa lepiej, niż cała reszta świata (nie licząc zimnego nosa u ciepłego brzuszka ukochanego futrzaka). Przy okazji tygodnia „muzyczno-filmowego” mieliśmy okazję obejrzeć takie dzieło, które ja zaliczam do mojego komediowego TOP5. Ochoczo wracam do tej produkcji, bo… no właśnie…

A long ass fuckin’ time ago,

In a town called Kickapoo,

There lived a humble family

Religious through and through.

But yay there was a black sheep

And he knew just what to do.

His name was young J.B…

Taaak. Zaczynamy od spokojnego osiedla w Kickapoo, w którym żyje sobie jakaś bogobojna rodzina. Wszystko byłoby cudowne, a bozia zerkałaby z każdej ściany, gdyby nie on – mały, pucołowaty gamoń, J.B. On ma w dupie religię, rodzinne świętości i oczekiwania. On już jest przesiąknięty rockiem, który buzuje w jego żyłach niczym życiodajna krew. Tatuś ma dość tej czarnej owcy i rozprawia się z gówniarzem dość boleśnie: zrywa wszelkie plakaty związane z rockiem i daje karę. Nasz mały grubasek „modli” się do jedynego ocalałego postera, z samym bogiem metalu – Dio, który – o dziwo, do niego przemawia!

I hear you brave young Jaybles,

You are hungry for the rock.

But to learn the ancient method,

Sacred doors you must unlock.

Escape your father’s clutches,

And this oppressive neighborhood.

On a journey you must go,

To find the land of Hollywood!

JB pakuje co potrzebuje i ucieka z domu. Trafia do miasta upadłych aniołów, w którym przypadkiem spotyka wirtuoza gitary – KG. Na skutek różnego rodzaju zbiegów okoliczności, panowie lądują razem w mieszkaniu gitarzysty, który swoją drogą wcale nie jest takim „bogiem rocka” za jakiego się podawał i postanawiają założyć zespół, który solidnie namiesza w branży. Nazywają go Tenacious D – wg znamion na swoich pośladkach. Teraz wystarczy tylko zrobić karierę. Aaa, no tak. To wcale nie takie łatwe. Do tego potrzeba talentu, cudu albo szatańskich mocy. Zgadnijcie którą drogę wybierają panowie?

Podstawową rzeczą, którą należy podkreślić, zanim ktoś będzie chciał obejrzeć ten film, jest to, że jeśli skłaniacie się bardziej do rapu, techniawy czy popu, odpuśćcie sobie z miejsca to dzieło. „Pick of Destiny” to skrajnie rockowy materiał, który wypełniony jest tą muzyką po brzegi. Idźmy dalej: jeśli macie problem z wulgaryzmami, beknięciami i pierdzeniem, jeśli oburza Was palenie zioła i generalne chamidło, proponuję „Klan”, ponoć jakoś niedawno temu wróciła Beata, zatem atmosfera robi się ciekawa. Ja o tym filmie nie mogę pisać inaczej, jak w samych superlatywach, bo on obejmuje to wszystko, co ja uwielbiam. Chamówa + rock = przepis na genialną komedię. Zakochałam się w niej od pierwszego seansu i miłość ta trwa nadal, mimo, że już ją całą znam na pamięć. Sukces „Pick of Destiny” to tzw. „luz w dupie” – nie ma tu zadęcia, jest prosto i sympatycznie, a smaczku dodaje genialna muza i aktorzy, którzy pojawiają się na ekranie. W roli kato-ojca wystąpił Meat Loaf (ten, który zrobiłby wszystko dla miłości), wspomniany już Ronnie James Dio, czyli to najlepsze, co przytrafiło się Black Sabbath, Ben Stiller jako nawiedzony tropiciel kostki i David Grohl, który po 7 godzinnej charakteryzacji zmieniał się w samego Szatana!!!

Jeśli: lubisz rockową muzykę, ciężki i chamowaty humor, odrealnione przygody i strzelić sobie z bonga – „Pick of Destiny” spełni Twoje oczekiwania.

ON:

Dzień drugi z musicalami i filmami muzycznymi upłynął nam w towarzystwie TENECIOUS D oraz kostki przeznaczenia. Ta zwariowana komedia, przepełniona rockowymi dźwiękami, bluzgami i absurdami, jest kwintesencją produkcji sygnowanych imieniem i nazwiskiem Jacka Blacka. Tak jak w przypadku produkcji Double Fine „Brütal Legend”, która nawiązuje do klasyków metalu i rocka, tak i tutaj mamy wielkie nazwiska i ukłon w kierunku najlepszych. Jednak w grze Jack ratował krainę przepełnioną dźwiękami, a w „kostce” po prostu chce zostać najlepszym muzykiem ever.

Pomysł by stać się gwiazdą rocka przychodzi do głowy JB dość niespodziewanie. Jednak jego ojciec, bogobojny człowiek, nie pozwolił na dzieciaka poniósł „floł”. Bo w domu z ogromnym krzyżem na ścianie nie ma miejsca na dźwięki szatana i bluźniercze teksty. Gdy pozostawiony samemu sobie młody człowieczek szlochał w pokoju, z plakatu przemówił do niego Dio i nakazał mu iść do mekki, do Hollywood. Tak młodzieniaszek opuszcza rodzinne strony i trafia tam gdzie jego miejsce, na drogę do wielkości…

Początki są dość dziwaczne. Po pierwsze dlatego, że wpada na grubawego kolesia – Kyle’a Gass’a, nazywającego się gwiazdą (tak naprawdę to nią nie jest), po drugie – aby stanąć w konkury z innymi wielkimi, którzy grają lub śpiewają, trzeba czegoś więcej niż talentu, trzeba odpowiedniego wyposażenia i umiejętności scenicznych. Jack uczy się od Kyle’a gwiazdorzenia, a robi to w najlepszy możliwy sposób – paląc zioło i waląc browary. Niespodziewanie wychodzi na jaw, że cała opowieść KG o tantiemach, czekach z wytwórni i takich innych bzdurach, to kompletna bujda, a on sam żyje od piętnastu lat na garnuszku rodziców. Pięknie zapowiadająca się przyjaźń jednak przetrwa ten sztorm. Wtedy to uliczni wirtuozi zaczynają szukać czynnika, który powoduje, iż kapele stają się wielkie. Tak natrafiają na dziwną kostkę do gry, zieloną diabelską i cholernie tajemniczą. Odwiedziny w lokalnym sklepie muzycznym utwierdzają ich w przekonaniu, że trafili na starożytny, piękny ale i niebezpieczny artefakt. Nic ich jednak nie powstrzyma przed wyprawą, której celem jest odnalezienie zielonego piórka.

Aby dorwać się do tej potężnej relikwii, trzeba włamać się do Muzeum Rocka, a droga do tej świątyni jest długa i usiana strasznymi niebezpieczeństwami, a najgorsze jest to, że po raz kolejny narazi przyjaźń dwójki muzyków. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że całość podana jest w tak abstrakcyjny i absurdalny sposób, iż trudno mówić tu o zwykłej komedii. Bo co mieli na myśli twórcy wrzucając epizod z Yeti w truskawkowej rzece? Tego chyba nie wie nikt.

Jedna z lepszych produkcji muzycznych z JB.