ONA:
Mój plan na weekend (poza różnymi obowiązkami) brzmiał: dużo czytać. I właściwie, poszło mi całkiem nieźle, bo kończę drugą książkę. No okej, pierwsza, która wpadła mi w łapy została po prostu zjedzona i to w trybie przyspieszonym i zaraz Wam wyjaśnię dlaczego.
Podczas gdy Dawid ratował świat za pomocą pada do xboxa, ja zakopałam się pod dwiema kołdrami, otoczyłam się zylionem poduszek i wypełniałam narzucone przez resztę domowników polecenie: „Odpoczywaj!”. Ale żeby mi w tym łóżku źle i samotnie nie było, zaprosiłam do niego Maćka Frączyka, czyli Niekrytego Krytyka. Niestety, wyłącznie w formie papierowej. To, że mieszkam na wsi w żaden sposób nie wpływa na to, żebym nie była na bieżąco. Jest stałe łącze – jest świat. Frączyk w moim życiu istnieje już całkiem długo, bo przyznaję bez bicia, lubię jego vlogi czy jak to się teraz nazywa, które zamieszcza na YouTube. Szalenie cenię w nim jego nieszablonowość i lekkie podejście do różnych tematów. Jego poczucie humoru jest bardzo moje, bardzo nasze, no i my też dysponujemy tak zwanym „niewyparzeniem” w gębie, za co najczęściej dostajemy po uszach (od mamy). Maciej jest klasycznym przykładem na to, że każdy może zrobić COŚ, pod warunkiem, że chce. I tak się składa, że czytam jeszcze jedną książkę, która jest stuprocentowym poradnikiem o motywacji i innych takich głupotach o żabach. Gdyby nie to, stwierdziłabym, że „Zeznania…” są jedynie formą afirmacji własnego „ja” i jednocześnie wykorzystaniem swoich 5 minut w różnego rodzaju mediach (znacie piosenkę Republiki pt. „Mamona”? Ta książka jest pisana dla pieniędzy?). A niech i tak będzie. Ale teraz, gdy w mądrej, żółtej książce mam wyłącznie te wszystkie złote myśli, jak w poradniku dla akwizytora, a w drugiej, z okładką, na której widnieje dupa na brodzie mam żywy przykład na to, że jak się chce, to się może, to moja motywacja rośnie radośnie. Obie pozycje łączy to samo: tylko i wyłącznie ciężką pracą, własną motywacją i samokontrolą można sprawić, że przestaniemy należeć do szarego tłumu i będziemy mogli wybić się ponad ten motłoch. Nie mówię, że trzeba pikować od razu w stratosferę społeczeństwa i twórczości, ale czasami wystarczy wychylić głowę.
„Wyznania Niekrytego Krytyka” to prawdopodobnie autobiografia Maćka, który bez ciaćkania się opowiada o sobie, o swoich poglądach i o tym jaka była jego droga do miejsca, w którym jest teraz (zaraz wyjaśnię dlaczego napisałam „prawdopodobnie”). Bo poza tym, że jego filmiki trzaskają miliony odsłon, poza książką, którą właśnie opisuję, poza programem w Radiu Zet, Frączyk ma jeszcze sklep z koszulkami i z książkami. Oczywiście każdy opryszczony koniobij, zamknięty w swoim małym, hejterskim świecie nie raz wyklepał komentarz „Sprzedał się za kilka koralików!”. Ja mam to gdzieś. Ktoś, kto kiedykolwiek dostał rachunki do zapłacenia, czy lodówkę do zapełnienia wie, że to dzięki koralikom załatwi. Natomiast ktoś, kto wyłącznie dostaje, w życiu na to nie wpadnie. Bo prąd, wodę i gaz wystarczy załączyć i już są, bo lodówka w nocy w magiczny sposób wypełnia się rzeczami, bo pranie się samo robi. Czy ja czasem nie odbiegam od tematu? Zresztą, z hejterstwem Frączyk też się rozprawia. Moja mama mi zawsze powtarzała, że w gównie nie warto się babrać.
„Zeznania Niekrytego Krytyka” bardziej przypominają mi zbiór felietonów na różne tematy. Gdzieś tam po drodze są autobiograficzne wątki, raz lepsze, raz gorsze, chociaż zwykle są one śmiesznie-prześmiewcze. Lubię taki humor – już to pisałam. Bardzo podoba mi się to, że nie ma tu cenzury. Tam gdzie mają być przekleństwa – są. Nie ma wykropkowanych miejsc, które przypominają kalambury i gdy próbujesz je rozszyfrować zastanawiasz się, co za litery odkryłaby Magda Masny. Tak, pamiętam ten program. Nie za bardzo potrafię rozszyfrować targetu tej książki. Z jednej strony, są przekleństwa, historie o bidżejach, zarysy fabułu pornosów, a z drugiej trochę komiksowo-gadżeciarkski wygląd, wyraźnie pijący w młodszych. Swoją drogą, nie wszystkie z tych kodów jakiś-tam ciągle działają. No i znowu jestem w odległej galaktyce, zamiast kręcić się wokół treści. Ale ona właśnie jest też tak zamotana. Właściwie, tam nie ma fabuły. Myślałam, że napiszę „Fajna, śmieszna, prawdziwa książka o niczym”, ale cenię Macieja bardzo. Jednak w nim jest ogromna charyzma, moc silna, humor wredny i okrutny. Najbardziej podobała mi się ostatnia część książki, w której Frączyk bezlitośnie rozprawia się z tym wszystkim, co go wkurza. Wkurwia właściwie. Myślę sobie, że jeśli kiedyś powstanie część druga „Wyznań” to najlepiej by było, jakby one całe składały się z takich historii. W wielu przypadkach dochodziłam do wniosku, że myślę tak samo. I to cieszy, że gdzieś są równie niepoprawne osoby jak ja i Dawid.
Jeśli ktoś lubi Niekrytego, jeśli odpowiada mu to w jaki sposób on pokazuje swoje zdanie w filmikach, to i książka mu siądzie. Tu też jest wiele z jego markowych już hasełek, jest też wszystko nieco nadpobudliwe, nieco chaotyczne, ale mi się to podoba. Jeśli styl Macieja kogoś drażni – to zirytuje go i książka.
Niemniej, nie liczcie, że fabularnie zmiażdży Wam głowę. Po głębszym zastanowieniu się ciężko mi napisać, czy jest ona fajna (bo jest) czy jest niefajna (bo też jest). Książkę napisać może każdy. Tak, to fakt. Możesz siąść przed komputerem, maszyną do pisania, czy zeszytem i spróbować przelać swoje myśli. Zdecydowanie trudniej jest ubrać to w sensowną całość, a już najtrudniej – sprzedać to. Maćkowi się udało. Gdzieś tam po drodze odgrażał się, że napisze scenariusz – to dopiero może być ciekawe dzieło. To jego 5 minut, przy czym niekoniecznie muszą one być wartościowe dla każdego.
I nie wiem jak Wy, ale ja czekam na swój czas…