ON:

„Mindscape” w Polsce pojawia się pod tytułem „Anna”. Prawdopodobnie dlatego, że rodzimy wydawca po prostu nie wiedział, jak sobie poradzić z przetłumaczeniem nazwy filmu. Nie jest to jedyna bolączka tego dzieła. Z internetowych opisów i zapowiedzi wydawało się, że będziemy mieć do czynienia z naprawdę świetnym thrillerem. Okazało się, że „Mindscape” gubi się we własnych pomysłach i robi to tak bardzo, że końcówka filmu, to już jeden wielki przekręt, który ma na celu chociaż na chwilę zaskoczyć widza i dać mu odrobinę radości z tej przegadanej i zupełnie nie trzymającej się kupy historii. Szkoda, bo pomysł wyjściowy był niezły.

Jest bliżej nieokreślona przyszłość. Nie są to czasy odległe, to raczej świat za 10 może 15 lat, w którym pomoc w rozwiązywaniu zagadek, nie tylko kryminalnych, uzyskuje się dzięki detektywom umysłu. To osoby obdarzone talentem, które potrafią zagłębić się najgłębsze zakamarki ludzkich wspomnień. Można to trochę porównać do hipnozy. Jednym z najlepszych jest John. Jest jeden problem. Po śmierci żony, jego trauma dość ostro wpłynęła na odbiór ludzkich wspomnień. Dłuższy przymusowy urlop musi się jednak zakończyć, ponieważ zaczyna mu brakować pieniędzy. Zgłasza się więc do dyrektora biura i prosi go o przydzielenie jakiejś sprawy. Okazuje się, że jedyną dostępną jest przypadek dziewczynki o imieniu Anna.

Nastolatka mieszka w wielkim domu wraz ze swoją matką i ojczymem. Stosunki między rodzicami są dość dziwne, a ojczym prawdopodobnie sypia na boku z gosposią. Nie to jest jednak problemem, lecz nastolatka. Zamknięta w swoim pokoju nie chce jeść, spędza całe dnie na malowaniu i nicnierobieniu. Gdy rozpoczyna się terapia, zaczynają wychodzić pierwsze brudy i lęki. Nie wszystko jest tak, jak mówią rodzice, a dziewczyna jest bardziej otwarta, gdy zostaje sam na sam z detektywem pamięci. Rozpoczyna się sprawa.

Eh.. nie wiem jakim cudem ocena tego dzieła oscyluje w okolicach 7 na 10. Ten film jest przegadany i nijaki, a kolejne sceny doprowadzają do absurdalnego finału. Ci, którzy masturbują się tym zakończeniem, chyba nie widzieli dobrego finishu. Podwójne dno, które zaserwowali nam scenarzyści, to jakaś abstrakcja, która stawia widza na pozycji debila bez własnego zdania. Jeśli o mnie idzie to „Mindscape” można sobie spokojnie dopuścić i obejrzeć całą masę innych świetnych obrazów, które także zahaczają o podobną tematykę.

ONA:

Niezbyt często mi się to zdarza, żebym zasnęła podczas oglądania filmu. Okej, czasami zamiast skupiać się na danej produkcji, zaczynam szlajać się po Internecie, czasami z kimś rozmawiam albo oglądam filmiki z psami i różnymi bzdurami, ale na ogół nie zasypiam. No cóż. I to nawet nie chodzi o to, że film, który dziś zrecenzujemy, jest nudny (a jest), tylko jest tak monotonny, ma tak wolno „płynącą” fabułę, tak się snuje, że poległam. Plus fabuła tego filmu zupełnie się nie trzyma dupy.

John (Mark Strong) ma wyjątkowe umiejętności. Potrafi wejść we wspomnienia innej osoby. Może pobawić się w detektywa, może w ten sposób komuś pomóc, może otrzymywać odpowiedzi na wiele pytań… Pracuje w organizacji, która robi tego typu „zabiegi” zawodowo. I jemu trafia się Anna, młoda dziewczyna, która przestała jeść. Po wstępnym „rozeznaniu” tematu można łatwo dojść do wniosku, że nastolatka poza tym, że jak Stachursky planuje czerpać energię ze słońca, to jeszcze jest zdrowo piźnięta. Ja to wiedziałam zanim mi się usnęło, a John potrzebował na to ponad godziny. Co się okazuje: nic nie jest takie oczywiste, jak mogłoby wyglądać. Z jednej strony mamy nastolatkę, która do perfekcji pojęła sztukę manipulacji, w tym manipulacji wspomnieniami i dorosłym facetem, ale cała „reszta” też nie wygląda tak, jak widać po pozorach. Tylko szkoda, że całość ciągnie się jak jakaś nieznośna legumina i nawet kilka drzemek nie sprawiło, że zgubiłam jakieś wątki.

Strasznie lubię Marka Stronga. Zakochałam się w nim, kiedy powierzono mu rolę Lorda Blackwooda, którego ścigał Sherlock Holmes. On swoje kreacje prowadzi bardzo podobnie. Ma męski, głęboki głos, tajemniczą aparycję i coś takiego, co szalenie intryguje. Przyznaję się bez bicia: jak już „Anna” łapała moją uwagę, to tylko wtedy, kiedy wpatrywałam się w tego aktora. I wydawać by się mogło, że całe dzieło powinno być równie „dziwne” i „tajemnicze”, co ta postać. Okej, jest tu kilka „szpileczek”, które coś tam działają, ale to nadal kino szalenie smętne. Początek jest mocny, a potem opada. Wszelkie próby stworzenia napięcia kończą się bardzo podobnie. Nawet finał mnie nie zdziwił, bo po prostu przewidziałam dużo wcześniej, że tak się stanie. I to nie dlatego, że jestem jakimś pieprzonym medium filmowym, ale dlatego, że tylko taki sposób zakończenia tej opowieści, paradoksalnie miał sens.

I to nie jest też tak, że jak będziecie chcieli obejrzeć ten film, to skonacie z nudów, tylko on jest szalenie przewidywalny i przeciętny. Ale na Stronga warto popatrzeć. Coś w nim drzemie.