ON:

Kocham muzykę, uwielbiam słuchać płyt podczas pracy, muzyka mnie uspokaja i inspiruje. Nie wyobrażam sobie ewolucji naszej rasy bez tych czarnych znaczków, zapisywanych na pięciolinii. Jest kilku wykonawców oraz kilka zespołów, których koncerty chciałem zobaczyć na żywo. Bowie, NIN, Gabriel, 30 second to Mars, Porcupine tree, Type o Negative czy No-man. Część z nich udało mi się posłuchać na żywo, części nie będę już miał okazji (Bowie, Type o Negative), ale za każdym razem jak dochodzi do sytuacji, gdy jest szansa na pojechanie na show zespołu, który bardzo namieszał w mojej świadomości muzycznej, nie waham się ani na chwilę.

Gdy na ficjalnym wallu No-man pojawił się wpis o koncercie w Krakowie, to mało nie spadłem z krzesła. Zespół, który nie gra live od 15-tu lat, znów jedzie w trasę. Na jednej scenie  Tim Bownes i Steven Wilson. Szybka decyzja i jak tylko pojawiły się bilety, to jeden z nich wylądował w moich rękach. Kolekcjonerski, zamówiony w Rockserwisie, po prostu piękny. Później tylko szybkie decyzje. Gdzie nocujemy z Pauliną, jak jedziemy do Krakowa. Teraz wystarczyło być cierpliwym.

No i wczoraj nadszedł długo oczekiwany przeze mnie dzień. Krakowski klub „Studio” nie należy do największych i jak nie jeden fan – obawiałem się nagłośnienia. Ale powiedzmy sobie szczerze, Steven nie po to mixuje płyty, aby dać się wykończyć w jakiejś salce. To, co zrobiono z dźwiękiem – przeszło wszelkie oczekiwania. Niezależnie czy stałem po lewej stronie bliżej baru, czy z tyłu za całą publicznością, słyszałem czysty idealny dźwięk. Klasa. Nadeszła godzina 20ta i na scenie pojawili się kolejni członkowie „No-man.” Na samym końcu wyszedł do nas Tim. Ciemna marynarka, longsleeve w paski, zwykły przeciętny mężczyzna z ulicy. Tylko, że przeciętny facet nie zaśpiewałby „Together We’re Stranger” które genialnie przeszło w „All the Blue Changes” i  ten kawałek zagrany był chyba lepiej niż na „Wherever There Is Light.” Gitara Stevena przebijała się przez resztę instrumentów wciąż goniąc i goniąc do przodu nadając piosence szaleńczego tempa. Po tym „jednym” długim kawałku przyszedł czas na powrót do staroci. Najpierw trafiło na album „Wild Opera”, z którego No-man zaserwował nam w nowych aranżacjach „Pretty Genius” oraz jedną z moich ulubionych piosenek „My Revenge on Seattle.” Gdy usłyszałem „wyszeptane” przez Tima „Maybe there’s more to life than just writing songs. Maybe not” autentycznie przeszły mnie dreszcze. To przecież ten kawałek, który ma w sobie osobisty element, o którym Tim wspominał w wywiadzie z Mariuszem Hermą. Nastąpiła chwila wyciszenia przy „Carolina Skeletons”, cudownej balladzie z „Returning Jesus”, a po niej niespodzianka. Bum – jak grom z jasnego nieba „Warm-up Man Forever”, nowy kawałek. Ostro, głośno, inaczej, ale nadal w klimatach art, rock, disco. Po nim wracamy do „Returning Jesus” i mamy okazję posłuchać otwierającego tą płytę, przepięknego i smutnego jak diabli „Only Rain.” Następny utwór to „Time Travel in Texas,” zagrane dużo ostrzej niż na płycie. Nawet na ostatnim masterze, jaki dał nam zespół ten kawałek nie brzmiał tak dobrze jak na koncercie. Kolejne numery to „Lighthouse”,” Beaten by Love” oraz zagrany pierwszy raz na żywo „Close Your Eyes.” Numery z albumu z 2001 roku zaśpiewane na żywo są po prostu bajeczne spokojnie, smutne i subtelne. Po płytowych aranżacjach nie wiedziałem, że można z tych idealnych wręcz utworów wydobyć jeszcze więcej. Okazało się, że tak – można. Kolejnym utworem był „Wherever There Is Light”, z EPki pod tym samym tytułem. Moja cierpliwość w oczekiwaniu na kolejną perełkę, którą chciałem usłyszeć została nagrodzona. Z głośników popłynęły pierwsze nuty „Days in the Trees”. To kolejny, po „Housekeeping”, kawałek z „Loveblows & Lovecries – A Confession”, debiutanckiego albumu No-man.  Dwa kolejne utwory to „Mixtaped” oraz „Things Change” po nich wracamy do początku, czyli utworu z płyty, która otworzyła koncert czyli „Together We’re Stranger.” Tim zaśpiewał „Back When You Were Beautiful” numer, który w cudowny sposób zamknął show.

Podsumowując. No-man podał nam najwspanialsze danie jakie można było sobie wyobrazić. Dwie godziny koncertu, który na długo pozostanie w pamięci każdego z fanów. Dodatkowo, wspaniałą rzeczą było zachowanie Tima i muzyków, którzy wyszli do publiczności i podpisali płyty oraz odpowiadali na pytania. Warto było.