ON:

Moje muzyczne odkrycia zdarzają się przypadkowo. Siedzę przed komputerem, zabieram się za pracę i szukam odpowiedniego tła do wykonywanych zadań. Nocami idealnie nadaje się do tego Solar Fields, ale nie jest to oczywiście regułą. W mojej obszernej płytotece znajduje się muzyczny wehikuł czasu. Znajdziemy tam płyty z muzyką z końca lat 60-tych oraz współczesne aranżacje. Będzie tam glam-rock, elektronika, industrial, drone, ambient i wiele, wiele innych gatunków, które nawet ciężko zakwalifikować. Czasami jednak potrzebuję przewietrzyć mózg, wybieram losowo podsuwaną mi przez Deezera płytę i zaczynam podróż. Zdarza się, iż jest ona dość krótka, bowiem po kilku pierwszych minutach wiem, że dany album nas nie urzeknie, ale czasem ahhhh, czasem jest tak smakowicie, tak bardzo dobrze. Tak właśnie stało się kilka dni temu, gdy w moje łapki wpadła Lilly Wood & The Prick.

Z płytą „The Fight”, drugim albumem zespołu, jest jak z nowym gatunkiem wina. Wiesz, że zalicza się do konkretnej grupy smakowej, wiesz czego się spodziewać, a po pierwszym łyku urywa ci łeb, zdajesz sobie bowiem sprawę, że trafiłeś na wyjątkową, smakowitą, odpowiednio dopieszczoną perełkę. Wiesz już, że ta butelka będzie Ci teraz towarzyszyć podczas kolejnych imprez. Właśnie tak samo miałem z Lilly Wood & The Prick. Puściłem rozpoczynający płytę „Where I Want To Be (California)” i po kilku pierwszych dźwiękach miałem już wyłączyć mówiąc sam do siebie „ehh kolejna babka, która chce być jak „Lama El Grey”. Pozwoliłem jednak przelecieć nutom ku końcowym minutom i coś mnie tknęło, spowodowało, że poczekałem na kolejny utwór. Pierwszy track naprawdę nie był taki „Lanowy”, może wokal Nili Hadida jest lekko piskliwy, chociaż potrafi zrównać się z tonami Lany, ale to jednak inny kaliber. Siła „The Fight” tkwi nie w samym wokalu, ale w muzyce. To istna barwna zabawa tonami, instrumentami, dźwiękami. To album obok którego ciężko jest przejść obojętnie. Puszczając „Middle of the Night” możemy być pewni, że po kilku sekundach zaczniemy wybijać rytm palcami, będziemy kiwać nogą lub po prostu bujać głową. To właśnie taki krążek. Trochę jak w Elephanz, czuć tutaj korzenie w Gainsbourga, ale czy jest się czemu dziwić? W końcu „Lilly…” to także francuski zespół, a Serge jest/był dobrem narodowym tego kraju. Oczywiście album ten jest inny gatunkowo, ale są tutaj smaczki, drobiazgi, które da się wyłapać. Bliżej jednak „The Fight” do klubowego grania, które u nas reprezentuje Plastic, niż do zadymionych pomieszczeń pełnych gainsbourgowego mruczenia.

Kolejna rzecz, która wyróżnia produkcję francuskiego duetu, to jego spójność. Jakby nie patrzeć to nie progrockowy konceptalbum, który trzyma się jednej linii, tutaj mamy utwory „żyjące” własnym życiem. Tym bardziej zaskakuje to, że kolejne minuty upływają płynnie, jakbyśmy słuchali jednego trwającego około godziny kawałka. Zachowana jest ta wyjątkowa, wpadająca w ucho linia melodyczna, no i wokal Nili, który płynnie radzi sobie z wybranymi dla niej partiami.

Lilly Wood & The Prick to duet, który z muzyki klubowej, pomieszanej z alternatywą i popem, a nawet i folkiem, zrobił małe dzieło. „The Fight” jest kompletny, bardziej dojrzały niż pierwszy album, który pomimo swoich małych niedoróbek, doczekał się bardzo pozytywnego przyjęcia wśród fanów i krytyków.

Wracając do wina. Lilly stała się słodkim zaskoczeniem, ucieleśnieniem lekkiego smaku, świeżości i czegoś nowego. To jak ta wspomniana pierwsza szklaneczka, której zwartość rozlewa się po wnętrznościach i wiemy, że to jest właśnie ten trunek, tak płyta ta w pierwszych dźwiękach potrafi w sobie rozkochać, a później czarując trzyma nas przy głośnikach.

Bardzo polecam.