ON:
Tides From Nebula to zespół, który w perfekcyjny sposób wdarł się na salony polskiej muzyki. Nie trzeba było długo czekać, aby o ekipie z Warszawy stało się głośno. Mówią o nich “polskie God is an Astronaut”. Sami siebie nie porównują do klasyków gatunku, ale jak mówi Maciej Karbowski „jest niezmiernie miło słyszeć takie opinie”. Kilka dni temu maiłem okazję porozmawiać z Maciejem o muzyce, koncertach i nowej płycie. Bardzo miło spędzone kilkadziesiąt minut podczas videokonferencji zaowocowało poniższym wywiadem. Zapraszamy do lektury.
DM: Dla mnie TFN to koncerty w Progresji. Lata temu, kiedy praktycznie każdy weekend spędzało się w kolebce progresywnego grania w Warszawie. Jak Ty pamiętasz początki Tides From Nebula?
MK: Wiesz, to było ponad pięć lat temu. Kurde, 2008 rok, kupa czasu. Najpierw mała scena, a potem od razu praktycznie głęboka woda. Nie za bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z siły, jaką niesie nasza muzyka. Wtedy było bardzo dużo niepewności. Wchodziłeś na scenę i tak naprawdę nie wiedziałeś jak będzie. Jednak po tych pierwszych występach widać było, że fani „łykają naszą muzę”. Gratulacje, uściski dłoni. To było bardzo miłe.
DM: Mówią o Was “polskie God is an Astronaut”. Co sądzisz o takim porównaniu?
MK: To miłe, że ktoś porównuje nas do najwyższej światowej półki. Ważne jest, żeby jednak zauważyć tą różnicę pomiędzy TFN i GiaA, bo jeśli popatrzymy na całą twórczość, to jednak mamy trochę inne brzmienie. Myślę, że mogę powiedzieć, iż mamy inną wizję i inny pomysł na muzykę niż Godsi.
DM: Pozostając przy koncertach. Widzisz różnicę pomiędzy polskimi i zachodnimi imprezami? Jak odbiera was publika w Polsce i na świecie. Czy myślisz, że wyrobicie sobie taką markę jak Rivsi czy Behemoth?
MK: Polska ma inną publiczność, a za granicą jest inaczej. Tam jeszcze jakiś czas temu było tak, że na nasz koncert przychodzili przypadkowi słuchacze. Sam pewnie wiesz jak to jest. Idziesz do klubu, bo będzie jakieś post-rockowe lub progresywne granie. Jeśli przy okazji zespół ci podpasuje, to jest szansa, że przyjdziesz ponownie na koncert lub kupisz płytę. Teraz mamy coraz to więcej takich fanów, którzy pojawiają się konkretnie na naszych występach, bo znają już kapelę. W Polsce od samego początku pojawiła się duża grupa naszych fanów – super sprawa. Mam nadzieję, że przed nami jeszcze takie czasy i koncerty, jak u wspomnianych zespołów. To także trochę inna muzyka, poza tym myślę, że każdy ma jakąś tam swoją ścieżkę kariery.
DM: Jaka była największa publiczność, przed jaką przyszło wam wystąpić?
MK: Jako support, to chyba przed Marillionem. Wtedy przed sceną było około dwóch tysięcy widzów, może trochę więcej. Na naszych największych koncertach pojawiło się jakieś 400-500 słuchaczy. Ta liczba powoli sobie rośnie.
DM: Zauważasz na koncertach te same twarze?
MK: Tak, wiele razy było tak, że podczas jednej trasy w różnych miastach pojawiały się te same osoby. Czasem po występie podchodzą, aby się przywitać, zamienić z nami dwa, trzy zdania. Dla nas to naprawdę duży bodziec do jeszcze większej mobilizacji. Cholernie miłe jest to, że ktoś zostawia swoje codzienne obowiązki i potrafi przejechać 500km tylko po to, aby posłuchać naszego grania.
DM: Jak wygląda sprawa oficjalnego mercha? Skąd pomysły na wzory koszulek? Czy macie wpływ na to, co będzie nadrukowane? Jak będzie wyglądała bluza itd.?
MK: Naszym merchem zajmuje się Cartoon, on obsługują większość zespołów. Nie oznacza, to, że nie mamy wpływu na wzory. Wręcz przeciwnie, ponieważ sami jesteśmy sobie menadżerami, mamy ogromny wpływ na to, co znajdzie się na koszulkach. Przede wszystkim skupiamy się na najpopularniejszych t-shirtach z okładkami płyt. Ale za chwilę pojawią się w sprzedaży nowe wzory. Może będą bluzy, ale nie wiem czy to podczas najbliższej trasy.
DM: A jak się ma sprawa okładek waszych płyt? Kto wymyśla wzory? Czy grafik dostaje wpierw płytę do przesłuchania i na podstawie muzyki, tworzy coś specjalnie dla was?
MK: Pierwsze dwie okładki i całe płyty robił nam Helder Pedro. Praca odbywała się przez Internet. Najpierw podesłaliśmy mu płytę do przesłuchania. Otrzymaliśmy od niego kilka kolarzy, które wpasowały się w nasz gust. Kilka poprawek i mieliśmy praktycznie gotowy album. W przypadku najnowszej płyty było trochę inaczej. Znaleźliśmy grafikę, która idealnie wpasowywała się w klimat płyty. Okazało się, że projekt jest wolny, może zostać wykorzystany komercyjnie i możemy w niego ingerować. Takie były początki.
DM: Przejdźmy może do produkcji. W Waszej karierze pojawiło się już jedno bardzo znane nazwisko mianowicie Zbigniew Preisner, teraz Christer-Andre Cederbeg. Jak to jest pracować z takimi osobistościami?
MK: Mówimy od dwóch różnych płytach i dwóch różnych osobach. Pan Preisner to inny świat muzyczny, zupełnie inne podejście, bardziej dojrzałe. Podczas współpracy z nim analizowaliśmy muzykę na innym poziomie.
DM: Jak to się stało, że zaczęliście współpracę z Christerem?
MK: Christer to facet, który wyprodukował Anathemę, jeden z moich ukochanych zespołów. Pomyśleliśmy z ekipą, że fantastycznie by było, aby nasz najnowszy album brzmiał choć trochę, jak ich ostatnia płyta. Napisałem do Cederbega maila z pytaniem czy nie chciałby wyprodukować naszej najnowszej płyty. I tak się to wszystko zaczęło. Najciekawsze jest to, że praktycznie 80% naszej pracy odbywało się poprzez skype i emaile. Pierwszy raz spotkaliśmy się dopiero na lotnisku. I ruszyliśmy razem do studia na ostatni etap nagrań.
DM: Skąd wziął się pomysł na nową płytę?
MK: Pojawiła się potrzeba pójścia w innym kierunku. Album miał być bardziej dynamiczny, skoczny. Musieliśmy trochę odreagować i to widać na tej właśnie płycie. Może zabrzmi to głupio, ale tym razem na płycie nie ma utworów, są piosenki. Dźwięki, które o wiele łatwiej wpadają w ucho. Poza tym przy nowym albumie dużo rozmawialiśmy podczas prób. Można powiedzieć, że to takie nasze pytanie o podstawy, sens istnienia, rozkładanie na czynniki pierwsze tego, co nas otacza. Ja sam uważam świat za miejsce magiczne. „Eternal Movement” to płyta właśnie o tym, o magii otaczającego nas świata. O magii na poziomie elementarnym, gdzie cząsteczki obijają się o siebie jak szalone.
DM: A jak wyglądał sam proces nagrywania, czy napotkaliście jakieś problemy, podczas sesji w studio?
MK: Myślę, że z racji wieku i doświadczenia jakie mamy, doszliśmy do etapu, w którym jest nam dużo łatwiej nagrywać. Jesteśmy diabelnie zdeterminowani jak już wejdziemy do studia. Nagranie nowego krążka zajęło nam łącznie 12 dni nagraniowych, to całkiem niezły wynik, dodajmy do tego 10 dni mixowania. Zaczęliśmy od bębnów, później były gitary i reszta instrumentów. Na tym etapie nie było już improwizowania, co miało być zmienione było zmienione wcześniej. Co nie znaczy, że nie wywróciliśmy do góry nogami jednego kawałka. Christer zarzucił pewną zmianę, która okazała się strzałem w dziesiątkę i chyba w trzy godziny mieliśmy zupełnie nowy utwór. Poza tym pojawiły się pewne elementy, których nie było w pierwotnym założeniu. Pod koniec pierwszego utworu pojawia się riff tak obrzydliwy, że aż piękny, na dodatek genialnie wpasowuje się w kompozycję.
DM: Czyli co – nie ma imprezowania na sesjach nagraniowych?
MK: Różne historie można usłyszeć o innych zespołach. Jest ich wiele. Ale nie, nie ma takiej możliwości abyśmy balangowali w studio. Gdy wchodzimy nagrywać za drzwiami zostawiamy wszystkie nasze dzikie rządzie. Jakby nie patrzeć jesteśmy w pracy.
DM: Nowy album po raz kolejny wydajecie w digipacku. Dlaczego? Tak bardzo spodobała wam się ta forma?
MK: Dokładnie tak. Digi pozwala na bardzo ”brudne” wydanie albumu. Wystarczy, że dotkniesz okładki „Eartshine” i będziesz wiedział, co mam na myśli. Szorstki papier, myślę, że idealnie pasuje do naszej twórczości. Digipack ma „coś” w sobie. Nie myśleliśmy nawet o wydawaniu w innej wersji.
DM: „Eternal Movement” jest pierwszą płytą, którą wydajecie na czarnej płycie. Skąd taki pomysł? Czy zamierzacie na „placku” wydać także dwa poprzednie albumy?
MK: Płyta pojawiła się na winylu, bo okazało się, że jest zapotrzebowanie na ten nośnik. Od wielu lat czarne płyty wracają do łask. Myślę, że bardzo ucieszę fanów informacją, że i Aura i Earthshine także ukażą się na winylach.
DM: Czy jest coś, czego żałujecie? Jakieś zdarzenie, które zważyło o losach zespołu?
MK: Nie było nic takiego, co spowodowałoby, że nasza kariera wisiała na włosku. Jak coś się nie uda, to podnosimy się, otrzepujemy z pyłu i próbujemy na nowo. Takie jest życie. Jeśli już miałbym coś wspominać, to chyba byłoby to odwołanie trasy z Godsami. Niestety, z przyczyn od nas niezależnych musieliśmy podjąć tę decyzję, szkoda, ze tak się stało.
DM: Czy jest ktoś, z kim chcielibyście współpracować w przyszłości? Jakieś nazwisko? Zespół?
MK: Noel Godrich, czyli producent Radiohead. Może kiedyś się uda. (Trzymam kciuki – DM)
DM: Co sądzisz o publikacji płyty przed premierą w sieci? Nie tylko na stronach typu Deezer, ale nawet puszczenia jej w obieg, do ściągnięcia w wersji elektronicznej?
MK: Jestem na TAK. Sami także zamieściliśmy nową płytę kilka dni przed premierą w Internecie. Prawdą jest, że kto będzie chciał kupi krążek, kto chce posłuchać płyty w inny sposób, zapłaci kilka złotych za możliwość odsłuchu online, na wspominanym portalu. Uważam, że wydawcy i zespoły powinny szukać każdej możliwości promowania muzyki. Sam się śmieję, że teraz jest inaczej. Czasami ciężko, ale po to są wyzwania, aby sobie z nimi radzić. Pewnie jakbyśmy wydali pierwszą płytę w połowie lat 90-tych to mielibyśmy kosmiczne statystyki sprzedaży. Wtedy był inny rynek. Mówi się o kryzysie w branży muzycznej, ale jak popatrzymy na gwiazdy, pieniądze włożone w promocję, to skądś się te pieniądze biorą. Wiesz skąd? Od takich osób jak ty i ja, którzy płacą za muzykę.
DM: Czy jest jakiś festiwal, na którym bardzo chcielibyście zagrać?
MK: Ciężko odpowiedzieć, bo każdy festiwal jest dla nas nie lada doświadczeniem i nowym wyzwaniem. Pewnie, że chcielibyśmy zagrać na Roskielde, ale inne miejsca też są wyjątkowe. Ważne, że możemy zagrać dla szerokiej publiczności.
DM: Co się dzieje z Sands of Sedna?
MK: Projekt zmienił nazwę na Moonglass. Praktycznie płyta jest już nagrana i myślę, że na początku przyszłego roku będziemy ruszali z tematem, mam na myśli promocję i premierę. W chwili obecnej kilka utworów można posłuchać na YT i SC. Jeśli ktoś chce być na bieżąco, to zapraszamy na oficjalny profil na Facebooku.
DM: Jak to jest być swoim własnym managerem?
MK: Świetnie! A tak na poważnie, to dużo pracy, ale dzięki temu, że robimy to sami wiemy, czego się spodziewać, mamy duży wpływ na to, co się dzieje wokół zespołu. Ponad to lubię jak coś się dzieje, uwielbiam wszystkie maile telefony i załatwianie koncertów. Zawsze pozostaje ten dreszczyk emocji, który towarzyszy tej pracy.
DM: Dzięki bardzo za poświęcony czas i odpowiedź na pytania.