ONA:

Nigdy bym nie pomyślała, że będzie mnie stać, nawet nie finansowo, a bardziej mentalnie, na tego typu spontany. Ciężko tu mówić o takim 100% spontanicznym wypadzie, bo przecież są osoby, które z dnia na dzień potrafią się spakować i ruszyć w świat, ale jednak – nadal twierdzę, że był to wyjazd z gatunków tych swobodnych. Po prostu któregoś wieczoru „bawiąc” się aplikacją jednego z przedstawicieli tanich linii lotniczych, znalazłam lot do Oslo za jakieś totalne grosze. I się kliknęło. Niecałe 3 miesiące później byliśmy już w stolicy Norwegii…

Nasze przygotowania do wyjazdu ograniczyły się do niezbędnego minimum: znalazłam fajny hotel w centrum (bo my z tych wygodnych, którzy lubią spać w wygodnym łóżku i nie dzielić się łazienką z innymi), Dejw kupił przewodnik i kilka razy pogooglaliśmy co fajnego można robić w Oslo. Kiedy już bilety i hotel były już zarezerwowane, oczywiście. Wtedy się okazało między innymi, że Norwegia to cholernie drogie państwo. Wiedziałam o tym, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że aż tak. Do tego dojdziemy później. Potem kumpel, który długo żył w Skandynawii, zadał pytanie, czy czasem nie ma tam o tej porze roku już nocy polarnych, na co ja zamarłam. Potem się okazało, że lotnisko Torp, na którym mieliśmy lądować, jest ok. 100 km od miasta, nie mówiąc już o tym, że prognozy zakładały jakieś gigantyczne popsucie pogody właśnie w czasie naszego pobytu. Jeszcze po drodze była akcja z walizką i dziwnym przeziębieniem, ale to już zupełnie inne historie. I ja już tak mam, że niestety tego typu okoliczności mnie bardziej zniechęcają, niż zachęcają, ale spięłam się sama w sobie, bo to w końcu był mój pierwszy urlop od chyba 5 lat! Nadszedł wreszcie ten dzień. Spakowaliśmy się, rodzice podrzucili nas na lotnisko w Katowicach i pozostało nam tylko czekać na upchanie się na pokładzie Airbusa. I wiecie co? W życiu bym nie pomyślała, że Norwegia na początku listopada może być celem podróży tak wielu dzieci. Żeby Was nie okłamać, na podstawie szybkiego oszacowania doszliśmy do wniosku, że 1/5 pasażerów samolotu stanowiły dzieci do lat 5. Nie tylko start i lądowanie były męczarnią, wypełniona krzykami berbeci, ale reszta tego 100 minutowego lotu, nie była wcale lepsza.

Norwegia przywitała nas śniegiem, który padał poziomo. Ale na całe szczęście nie trwało to zbyt długo i przyznam szczerze – na pogodę nie mogliśmy narzekać. Owszem, było szaro, ale nie padało, nie wiało. Kurtki, szale i rękawiczki były grane, ale przecież w Polsce też tak wychodziłam. Z lotniska do stolicy przekulaliśmy się busikiem. Swoją drogą – świetny pomysł na biznes. Grupa polskich kierowców pod nazwą „PKS OSLO” przewozi spod lotniska w dowolne miejsce. Nam ta podróż zajęła jakieś 2 godziny, bo po drodze jeszcze kilka przystanków było, za to dowieźli nas pod same drzwi hotelu. No i właśnie – hotel. Zdecydowaliśmy się na sieciowy, o dość dobrym standardzie. Zależało nam na komforcie, bliskości do centrum i łazience. Spaliśmy w Comfort Hotel Xpress Central Station i po pobycie mogę powiedzieć to bez drgnięcia powieką: nie żałuję ani złotówki/korony, którą wydaliśmy na noclegi. Świetny pokój, bardzo designerski, świetna lokalizacja, a obsługa na najwyższym poziomie. O darmowym wifi nie wspomnę, bo to przecież podstawowe prawo człowieka. Prawdę powiedziawszy zakochana byłam w tym miejscu już w momencie, kiedy przekroczyliśmy drzwi. Stolik z iPadami i kartami do zameldowania/wymeldowania, piękne meble, a w naszym pokoju duże łóżko zaraz od oknem, dzięki czemu mogliśmy zasypiać patrząc na miasto. No klasa!

Zanim polecieliśmy, zrobiliśmy mały plan zwiedzania. Chcieliśmy zobaczyć dużo i to w dość krótkim czasie, bo tak naprawdę mieliśmy do dyspozycji 3 dni. I udało się zobaczyć wszystko, a nawet więcej! Naszą trasę opracowaliśmy przy pomocy przewodnika (wyd. Dumont) i aplikacji „Oslo – Official City App”, która jest po prostu świetna. Wszystko w jednym miejscu – od muzeów, po sklepy i restauracje, od razu z cennikami, godzinami otwarcia itp. Oczywiście, na każdym kroku można było dostać darmowe przewodniki i ulotki w różnych językach (ale nie liczcie na polski). Pierwszy szok: tu naprawdę ludzie dobrze potrafią mówić po angielsku. Niezależnie od wieku. Drugi szok: stojąc nad mapą i próbując znaleźć drogę do muzeum, podszedł do nas ok 50 letni pan i od razu zapytał (po angielsku) czy nam pomóc. Tak po prostu. Pełna serdeczność, którą widać było u wszystkich. Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od informacji turystycznej, by tam kupić Oslo Pass. Jeśli kiedykolwiek wybierzecie się do stolicy Norwegii, to polecamy Wam bardzo tę opcję. Może się wydawać, że kosztuje ona straszne pieniądze (i tak, w przeliczeniu na PLN jest), ale nam się „zwróciła” w połowie drugiego dnia. Już Wam wyjaśniam dlaczego. Oslo Pass pozwala na podróżowanie wszystkimi środkami komunikacji miejskiej plus w większości przypadków umożliwia darmowe wchodzenie do muzeów. To jeszcze nie koniec! Mając tę wejściówkę można wyłapać też w wielu restauracjach i sklepach dodatkowe zniżki (nawet 20%). Razem z passem dostaliśmy mały przewodnik, gdzie to wszystko było sensownie wyjaśnione. A my z radością korzystaliśmy z wszelkich ulg. I jak już jestem przy transporcie miejskim, to po skorzystaniu i z metra, i z tramwajów, i nawet z autobusów, mogę bez skrupułów powiedzieć, że dobrze się tak podróżuje. Komunikacja jest czysta i punktualna. Przystanki są „odżulone”, rozkłady sensowne i z każdego miejsca można dojechać do punktu zainteresowań.

No i konkrety. Wymyśliliśmy sobie kilka miejsc, w których MUSIMY się pojawić. Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od Budynku Opery Narodowej, który z miejsca nas zachwycił. Piękna, designerska budowla, która można zwiedzać aż po sam dach – swoją drogą, to świetny punkt widokowy, na którym zaczepiała nas mewa. Potem pospacerowaliśmy przez praktycznie cały kompleks Akershus, mając z jednej strony piękne nabrzeże, a z drugiej zamek i fortyfikacje. Przeszliśmy obok ratusza, który robi mega wrażenie, bo to kolos, nie budowla, po drodze zaliczyliśmy Muzeum Pokojowej Nagrody Nobla i to miejsce wywołało u nas opad szczęki aż po sam trotuar. Multimedialne miejsce, atakujące nasze wszystkie zmysły. Wszystko można było dotknąć, pobawić się tabletami, które rozwijały kolejne informacje, a i sama tematyka powodowała gęsią skórkę. Piękne, bardzo wzruszające miejsce, poświęcone ludziom, którzy walczyli o pokój, o dobro, o równość. Razem z nami muzeum zwiedzała grupka nastoletnich Niemców, którzy początkowo rżeli, robili jakieś durne podśmiechujki, a potem z pełną powagą, z absolutnym zainteresowaniem słuchali o wszystkich, którzy zostali nagrodzeni tą nagrodą. Podczas pobytu w Oslo to jeden z punktów obowiązkowych, który NALEŻY obejrzeć. Nasz spacer kontynuowaliśmy wzdłuż Aker Brydgge, zachwycając się architekturą miasta, która łączyła wiele stylów, ale wszystko w sposób bardzo harmonijny. I tak doszliśmy do Muzeum Sztuki Współczesnej, w którym wyszła z nas wieś. Totalnie. Bo o ile jestem w stanie zachwycać się rzeźbami starożytnych, obrazami z kolejnych epok, instalacjami nawet z lat 90., tak sztuki naszych czasów nie rozumiem zupełnie. Albo ja jestem zbyt tępa, albo nie wiem co. Nie za wiele potrafię wyłapać z popisanego klimatyzatora albo z kilku beczek, w których były różne rodzaje „piasków”. O, albo instalacja przedstawiająca różne modele telefonów. Albo parawan. Po prostu parawan. I tak staliśmy jak te dwa grzyby przy drodze, przecierając coraz bardziej oczy, wchodząc do kolejnych, dziwnych pomieszczeń. Dookoła nas ludzie wpatrywali się, dyskutowali, a obok nich staliśmy my – „cali na biało”. Potem nas złapała totalna głupawa i żeby nie robić więcej syfu, wyszliśmy. Za dużo sztuki w sztuce. Dzień zakończyliśmy spacerem do domu. Piękne uliczki rozświetlone były latarniami, miasto dopiero zaczynało żyć. Wejścia do restauracji, klubów czy pubów ozdobione były latarenkami, płonącymi pochodniami, a wszystko to odbijało się od tafli spokojnego morza.

Dzień drugi: wyprawa na półwysep Bygdoy, bo jest on mocno związany z przodkami Dejwa, który od jakiegoś roku uważa się za spadkobiercę Wikinków – wiecie, broda, gwałty, podpalenia. Najpierw skierowaliśmy do Muzeum Łodzi Wikingów i to kolejne miejsce, które trzeba zobaczyć na własne oczy. Ekspozycja ta, jak łatwo można się domyślać, związana jest z archeologicznymi wykopaliskami. Budynek wygląda jak jakaś protestancka świątynia, którą zaadaptowano na potrzeby łodzi. Największa z nich, łódź z Oseberg, pochodzi z IX wieku i ma 21,5 metra długości. Wierzcie mi – robi to wrażenie. Muzeum jest bardzo „surowe”, ale i konkretne. Podjarana do granic przyzwoitości byłam tymi eksponatami, bo zrobiły one na mnie ogromne wrażenie. Po Wikingach poszliśmy do Muzeum Kon-Tiki, upamiętniające wyprawę Thora Heyerdahla. To miejsce też totalnie popsuło mi głowę. Fajnie się o pewnych rzeczach czyta, próbując sobie wyobrazić jak wielki może być posąg z Polinezji, jak ciężka musiała być ta podróż. A potem widzisz tę tratwę, te przedmioty, które służyły załodze, te zdjęcia i pamiątki. Ogromne wrażenie! I na tym nasze zwiedzanie półwyspu miało się zakończyć, ale mieliśmy jeszcze trochę czasu, dlatego postanowiliśmy wejść do muzeum Fram. Wyobraźcie sobie pomieszczenie, w którym w środku jest statek polarny. Cały. Do całkowitego zwiedzania. Tak, to też na nas zrobiło wrażenie. Te godziny, które spędziliśmy w tamtym miejscu, nigdy nie znikną z mojej pamięci. Bo muzea, upamiętniające i wikingów, i ekipę Heyderahla i eskapadę polarną doprowadziły nas do pewnego wniosku. Niemożliwe nie istnieje. I tyle. Ograniczamy się tylko sami. Po obiedzie i spacerze po mieście, dotarliśmy do miejsca, w którym prawie się pobeczałam z radości. Galeria Narodowa. Pierwszy raz w moim życiu, a mam już ponad 28 lat, stanęłam twarzą w twarz z obrazami moich ulubionych malarzy. I mogłam podejść do nich blisko, delektować się każdą chwilą, każdym detalem. Schowałam aparat do kieszeni, bo przecież zdjęcia tych dzieł mogę oglądać codziennie, nawet na kubkach czy koszulkach. Tu chodziło o metafizyczny kontakt z twórcą, z kawałkiem historii. W ciszy, której nie przerwało nic, a absolutnym skupieniu podziwiałam prace Picasso, Renoura, Moneta i Maneta, El Greco, Goi, Delacroix, van Gogha i Muncha. Widziałam na własne oczy „Krzyk” – moje zapotrzebowanie na wrażenia estetyczne było tak przyjemnie łechtane, że jeszcze leżąc w łóżku, w hotelu, kwiczałam z radości.

Na dzień trzeci zaplanowaliśmy kolejne wielogodzinne zwiedzanie, ale mi nie wyszło. Mój organizm wyraźnie zaprotestował, ale i tak udało nam się dotrzeć do The Pop Center, które w pełni było poświęcone muzyce ostatnich dekad. To kolejne bardzo multimedialne miejsce, które po prostu robiło przeogromne wrażenie. Dejw już beze mnie, bo ja zdychałam w pokoju, poszedł do Norweskiego Instytutu Filmowego (i Burger Kinga, oczywiście). Czwartego dnia, nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze smacznie spali, panowie z PKS OSLO podjechali po nas pod hotel, a potem już tylko lotnisko, lot, Katowice i do domu.

Oslo jest przepięknym miastem, które nie jest zupełnie pozbawione wad, ale to wszystko i tak się nie liczy. Ludzie są życzliwi, przyjaźni, jedzenie – pyszne i przyznam szczerze, nieco inne niż nasze. Bez problemu można porozmawiać z mieszkańcami i nikt na Ciebie nie patrzy krzywo, kiedy robisz zdjęcie naklejce, którą ktoś przykleił na słupie. A właśnie, skoro jesteśmy przy zdjęciach – strasznie podobało mi się to, że nie ma w muzeach żadnych ograniczeń. Można focić do oporu i nie potrzeba kolejnej opłaty, by to robić. Zwiedziliśmy wiele miejsc „muzealnych”, wiele sklepów (zakochałam się w dwóch – jeden cały wypełniony akcesoriami do pieczenia, ze ścianą wyłożoną papilotkami – do zwariowania, a drugi z akcesoriami do domu, od bardzo nowoczesnych, designerskich, po klasyczny skandynawski styl). Ale Oslo i podejrzewam reszta kraju, jest niestety droga. Do śniadań „przeciętnych” w cenie 100 zł można się przyzwyczaić, ale piwo 0,4 l za ok. 80 zł – no to jest konkret. My na szczęście byliśmy tego świadomi i po prostu wyłączyliśmy to przeliczanie, bo to i tak jest bez sensu. Jedliśmy i w knajpkach, i w sieciówkach, a jedną kolację zrobiliśmy w hotelu, by posmakować tamtejszych wyrobów spożywczych. Słodki ser nie jest moim faworytem, ale już same słodkości i owoce – owszem. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się zawitać do tego miasta, które jest po prostu przepiękne. Robi wrażenie, intryguje i można się w nim zakochać nawet po 3 dniach pobytu. Co ja mówię – zakochałam się już przy pierwszym zachodzie słońca tam!

Ps. Zdjęcia z iPhone 5S. Sprawdził się mega na wyjeździe!