ON:
W środowisku graczy konsolowych, szczególne tych, którzy uwielbiają achievementy, jest kilka świętych Graali – tytułów, które w bardzo prosty sposób pozwalają na zdobycie 1000GS. Takim „unicornem” jest „Peter Jackson’s King Kong”, jedna z najsłabszych gier na licencji filmowej, w jakie przyszło mi grać. Jest to tytuł brzydki, krótki i nudny. Jak czytam opisy i recenzje tego dzieła, zastanawiam się czy grałem z recenzentem w to samo. A może po prostu redakcję dużego, poczytnego czasopisma lub portalu o grach stać na wynajęcie jako recenzenta Steviego Wondera?
Rozumiem, że jest to gra stara, bo z 2005 roku, ale kilka miesięcy później pojawia się na rynku „Prey” i różnice graficzne pomiędzy tymi dwoma grami mogą przyprawić o zawrót głowy. Tak, „King Kong” jest po prostu brzydki, tekstury są szarobure i nijak mają się do zdjęć, jakie możemy zobaczyć w filmie Petera Jacksona. Ponieważ jest to „dzieło” na licencji filmowej, możemy wcielić się w bohaterów, jakich przyszło nam oglądać w kinie. Możemy grać jako Jack oraz jako King Kong, oba tryby rozgrywki się od siebie różnią. W etapach, w których kierujemy człowiekiem, mamy do czynienia z FPS-em, gdy zaś pod naszą rolę dostanie się „Kong”, będziemy grali w TPP. Czytałem na forach różne opinie na temat tej gry. I wydaje mi się, że pisały je osoby, którym wydawca płacił kasę za ich zamieszczanie. „Etapy z Jackiem przypominają “Call of Cthulhu”, a Kongiem “Prince of Persia”, czyli dwie zaje#%^te gry” – to jeden z nich. Jeśli jakikolwiek etap w grze przypominał CofC, to ja dam sobie mój włochaty tyłek wywoskować. To jak postawić obok siebie białego karła i czarnego koszykarza i wmawiać ludziom, że są bliźniakami. Kong=PoP? No jaja jakieś. Zacznijmy od tego, że etapów z przerośniętą małpą jest dosłownie kilka, polegają one na przebiegnięciu liniowej drogi poprzez dżunglę, czasami przez teren skalisty. Dobiegamy do ściany, po której możemy się wspiąć, zabijamy kilka pterodaktylo-podobnych stworów, zabijamy przerośniętą jaszczurkę zwaną Tyranozaurem i koniec levelu. Jeśli porównać „Konga” do „Księcia”, to właściwie możemy zestawićć „Grycanki” z tancerkami „Rosyjskiego Baletu Narodowego”. Można to zrobić – okej, tylko po co?
Przeciętny etap w grze trwa około 6 minut. Takich etapów jest czterdzieści kilka, co daje nam około 3 godzin zabawy, a jeśli ktoś napotka po drodze kilka wkurzających błędów (a nie powiem, zdarzają się takie, które nie pozwalają zakończyć części), to ten czasożerny tytuł może zabrać nam nawet pięć godzin życia. Szok! Jak za grę kosztującą w dniu premiery 99,90zł (wersja PC) to już lekka kpina.
Jeśli ktoś nie wierzy, opiszę po krótce jeden z etapów. Biegniemy i podnosimy kawałek wielkiej kości (lub włócznię) – musimy się przecież jakoś bronić. Przy pomocy tej prymitywnej broni, zabijamy kilka krabów. Dochodzimy do zamkniętych drzwi, musimy znaleźć dźwignię, która pomoże nam je otworzyć (przeważnie jest ona kilka metrów od nas, ale aby się do niej dostać trzeba przejść przez krzaki). Krzaki palimy, podpalając kość lub włócznię. Jeden z podążających z bohaterem towarzyszy, otwiera drzwi, my w tym czasie zabijamy jeszcze kilka krabów, robaków lub innych stworów. Przechodzimy przez otwarte wrota. Koniec etapu. Wprost bajecznie.
Ubisoft w genialny sposób sprzedał na rynek produkt, który nie miał się tam prawa znaleźć jako pełnoprawna gra 3A. Ale panowie i panie od marketingu pocisnęli polskim wydawcom taki kit, że głowa mała i tak oto nastał dzień, w którym w polskich sklepach pojawiła się gra o wielkiej małpie. Nikt nigdy nie powinien w to coś zagrać, szkoda czasu i pieniędzy. Obowiązkowo muszą ją odpalić takie świry jak ja, dla których kolejny 1000GS powoduje szerszy uśmiech na twarzy…