ONA:

Dziś dzień wyjątkowy. Marudzenie kończy właśnie 2 lata, a ja w to nie mogę uwierzyć. DWA LATA. Początkowo miał być to „ot, taki tam” projekt. Dziś jest czymś, co balansuje pomiędzy jeszcze hobby, a już pracą. Ale przyjemną pracą, której oddajemy się bez końca. Podczas tych 2 lat najcudowniejsze było to, że ani ja, ani Dejw nie mieliśmy momentu, kiedy spłynęła na nas niechęć i zmęczenie. Blog stał się integralną częścią każdego dnia. I miejmy nadzieję, że tak pozostanie… I tak trochę przypadkiem, chociaż wierzę, że właśnie tak miało być, dziś napiszemy o filmie, który jest po prostu wyjątkowy, wielowymiarowy i niebanalny. Dziś „Wyścig”. Kiedyś bardziej przyglądałam się wyścigom F1. Wiem kim był Niki Lauda, wiem co przeszedł i jak daleko zaszedł. „Rush”, czyli film o pamiętnym sezonie 1976 czekał poczciwie na swoją kolejkę, a ja już nie mogłam się doczekać, by go zobaczyć. Raz: biografia (a ja biografie ukochuję ponad wszystko). Dwa: prędkość (jak ktoś na co dzień pomyka 16 letnią corsą – jest cudowna, jest moim małym chrabąszczykiem, ale przy 120 km/h mam śmierć w oczach i ona zresztą też). Trzy: Chris Hemsworth. Nie chcę zabrzmieć, jak jakaś nawiedzona i rozbudzona seksualnie i hormonalnie nastolatka, ale im więcej filmów z nim oglądam, tym bardziej mnie on kręci. Okej, zwykle ma rolę „osiłków”, kolesi od zabaw, chlania i ruchania, ale co z tego! Te oczy, ten głos, a w „Wyścigu” ma do tego długie włosy, co bezpośrednio wpływa na drżenie macicy. No wybaczcie, wiem – mogłam się „przy urodzinach” powstrzymać – ALE SIĘ NIE DA! Tak więc czas zapiąć pasy i ruszyć z piskiem.

Niki Lauda i James Hunt. Dwóch młodych, ambitnych kierowców F3, praktycznie w tym samym czasie ruszyli na podbój F1. Dzieliło ich wszystko – charaktery, podejście do jazdy, sposób na życie. Ale połączyła ambicja i ogromna ochota, na zgarnięcie wszystkiego i przejście do historii. Lauda w Ferrari – bo udowodnił im, że to właśnie na niego muszą postawić. Hunt w McLaren – bo tylko oni na niego postawili i to przypadkiem. Rok 1976 z pewnością przeszedł do historii tej dyscypliny. Na jednym torze, obok siebie, stanęło dwóch kierowców, którzy ścigali się ze sobą do ostatnich metrów, do ostatnich chwil. Wnikliwy analityk vs. pieprznięty koleś, który na szali stawia swoje życie. Obu bohaterów poznajemy z wszelkich możliwych stron. Raz sympatyzujemy z jednym, potem z drugim. Każdy ma w sobie coś wyjątkowego i coś, co nas odrzuca. I potem zdarza się tragedia…

„Wyścig” to wyjątkowa produkcja. Ron Howard jest dobry w opowiadaniu historii, a w tej konkretnej urzekło mnie najbardziej to, że przecież wiedziałam jak losy się potoczą. Tylko to w żaden sposób nie wpłynęło na moje uczucia podczas seansu. Od pierwszych ujęć, po te ostatnie, kiedy byłam autentycznie wzruszona, film mnie pochłonął w całości. Zacznijmy od tego, że scenariusz jest tak skonstruowany, że mamy wrażenie, że nie jest to ekranizacja prawdziwej historii, tylko po prostu jakaś zmyślona historyjka, którą osadzono w jakimś tam czasie, w jakiś tam realiach, z jakimiś tam bohaterami. A tu guzik. Okej, podejrzewam, że momenty i tak są podkoloryzowane, szczególnie, że Hunt już nie żyje, a my widzimy tylko „stronę” od Laudy, ale to wszystko i tak jest zupełnie nieznaczące. Film jest świetny! Dynamika miesza się z lekkim obyczajem i porywającymi scenami dramatycznymi. Jest szybko, bywa śmiesznie, ale i „podniośle”. To film o ludziach, z całą paletą cech, pragnień i emocji, którzy zostali odwzorowani w zaledwie 2 bohaterach: w Jamesie (Chris Hemsworth) i w Nikim (Daniel Brühl). Piękne zdjęcia i genialna oprawa muzyczna, stworzona przez Hansa Zimmera, dopełniają ten obraz, który miał ogromnego pecha, że do kina wszedł w ubiegłym roku. Inne głośne produkcje niestety go przytłamsiły, a szkoda – bo warto go „zaliczyć”. To prawdziwa uczta.

ON:

Formuła 1 końca lat 70-tych i początku 80-tych jest mi zupełnie nieznana. Kojarzę nazwisko Nikiego Laudy, ale jego bolidowy rywal James Hunt był dla mnie zupełną niewiadomą. Wczoraj, kilka dni po premierze DVD, miałem okazję obejrzeć historię, która rozgrywała się na kilka lat przed moimi narodzinami, a miała miejsce na torze przepełnionym zapachem spalin i palonych opon. To opowieść o dwóch bohaterach, mężczyznach różnych od siebie, a jednoczenie złączonych ze sobą jak syjamskie bliźniaki. Przez dwie godziny i trzy minuty żyłem wyścigami F1.

„Rush”, najnowszy film Rona Howarda, to wgniatająca w fotel podróż przez kolejne tory wyścigowe, na których ścigali się najlepsi i najwięksi, ale nie to jest głównym wątkiem tego dzieła. Samochody, piękne kobiety i adrenalina są tylko otoczką – prawdziwa przygoda jest w zupełnie innym miejscu – w sercach i umysłach Nikiego Laudy i Jamesa Hunta. Ci dwaj mężczyźni stali się nieświadomymi konkurentami w drugiej połowie lat 70tych. Niki, pochodzący z dość zamożnej austriackiej rodziny, musiał zapożyczyć się w banku, aby kontynuować swoją pasję, bowiem ojciec nie chciał wydać ani grosza na jego fanaberię. Hunt był Brytyjczykiem, który także kombinował, jak mógłby zostać kierowcą rajdowym. Drogi tych dwóch kierowców splotły się po raz pierwszy podczas wyścigów bolidów Formuły 3-ciej. Wtedy też można było zobaczyć prawdziwe charaktery obu “szaleńców”. Lauda był średnio urodziwy, nie miał raczej powodzenia u kobiet, był chłodny i odpowiednio oszczędny w uczuciach, jego miłością okazała się Marlene, która potrafiła poradzić sobie z „oddaleniem” męża. Kochała go i widziała, że jedyną prawdziwą miłością w jego życiu jest F1. Ona była zawsze na drugiej pozycji. Hunt to jego przeciwieństwo. Koleś przystojny, zawsze otoczony pięknymi kobietami, nie miał czasu stałość w uczuciach. Był żonaty, ale ten związek nie był udany i skończył się dość „głośno”. Na torze to także przeciwieństwo Laudy, jeździł on inaczej niż Austriak i może właśnie to powodowało, że ich wyścigi były tak emocjonujące.

„Rush” mnie oczarował. To jedna z tych biografii, które opowiadają historię w taki sposób, że zdaje nam się, że mamy do czynienia ze świetnym kinem akcji. Fenomenalna muzyka Hansa Zimmera, genialne zdjęcia Dod Mantle’a, no i sam scenariusz Petera Morgana po prostu powalają. To mieszanka przepełniona tym, co najlepsze. Jako osoba nie przepadająca za biografiami, muszę przyznać, iż jestem zaskoczony bardzo pozytywnie. Końcówkę „Rush” oglądałem z zaciśniętymi pięściami, czekając na ostanie sceny. Pomimo tego, że znałem zakończenie, siedziałem jak na szpilkach, a to chyba dobry omen.

„Rush” to kawał świetnego kina – warto!