ON:

Brudne ulice Londynu skąpane we mgle, stawiając kroki na mokrym bruku słuchać ten niemiły zgrzyt piasku pod obcasami butów. Siąpiący deszcz, wystukuje rytm padając na budkę telefoniczną, ławkę przystanku, starą, wytartą kurtkę „Ramoneskę”. Zimny wiatr, szorstki jak papier ścierny, smaga policzki i dłonie. Wystarczy jedno słowo, by określić taki poranek – surowy. Surowa, brudna, jak londyński jesienny świt, jest muzyka zespołu Suede.

Gdzieś pod koniec lat 80-tych pojawili się znienacka właśnie w Londynie. Było ich czterech: Brett Anderson, Bernard Butler, Mat Osman i Simon Gilbert. Weszli na salony brytyjskiej muzyki w brudnych buciorach zachlapanych błotem, w eleganckich koszulach Bretta i jego zmanierowanej gestykulacji, która wskazywała lekkie ciągoty do bycia bi. Panowie w 1992 roku zostali okrzyknięci najlepszym zespołem z Wysp. Dzięki nim, folgującym sobie artystom, Britpop zaczął być rosnącą w siłę marką. Debiutancki krążek „SUEDE” stał się najlepiej sprzedającym się albumem ostatnich dziesięciu lat. Widać było, że wyspiarze szukali swojego brzmienia i na pomoc w jego odnalezieniu przyszła czwórka bardów.

W swojej karierze panowie nagrali sześć albumów, sześć płyt przesiąkniętych dźwiękami, które przypominają o tym, że gitarowe brzemienia nadal świetnie się słucha. Suede to nie rąbanka, to muzyczna podróż przepełniona przesterami, samplami, klawiszami i co najważniejsze wysokim wokalem Andersona. Trzy pierwsze albumy były kwintesencją zespołu, docieraniem kolejnych nut. „Suede”, „Dog Man Star”, „Coming Up” to trio niesamowite wypełnione hitami takimi jak: „We Are the Pigs”, „Trash”, „She”. Wiadomo, że podczas nagrywania materiału zostaje bardzo dużo odpadów, tak też było i w tym przypadku. Z odrzutów, singli, stron B powstała dwupłytowa kompilacja pod tytułem „Sci-Fi Lullabies”. To przykład na to, że to co wrzuca się do kosza może być tak dobre, że czasem wyprzeda swojego komercyjnego brata.

“Kołysanki” to 27 tracków, ścieżek czystej muzycznej adrenaliny, brytyjskiego paliwa, które wpada w ucho. “Sci-Fi” najlepiej słuchać na dobrych słuchawkach, bo wtedy można wyłapać takie smaczki i dźwięki, które normalnie nie są do złapania, chyba, że mamy naprawdę dobry sprzęt grający. Nie można mówić, że mamy do czynienia z the best of, bo byłaby to nieprawda. Żaden z kawałków nie istniał wcześniej jako typowy hicior. Wszystko dlatego, że nie pojawił się na pełnym krążku. Pierwsza płyta z dwupłytowej kompilacji jest bardziej skoczna, żywsza, nawet jeśli mamy do czynienia z balladami, a jej ukoronowaniem jest wyjątkowy utwór „Europe Is Our Playground”. To kawałek, przepełniony płaczliwą gitarą, samotnym samplem i wokalem Andersona, który chwyta za gardo. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z hymnem wyzwolonego, młodego człowieka, którego nie trzymają w ryzach żadne granice. Europa jest jednym wielkim podwórkiem i jeśli tylko chcemy, to możemy wziąć za rękę naszą ukochaną i uciec gdzie tylko nas poniesie.

Druga płyta jest inna. Mamy tutaj trochę z Legendary Pink Dots, a może i z Jane’s Addiction. Tu także pojawiają się pierwsze oznaki nowego „Suede” – bardzo melodyjnego, trochę wygładzonego, który przyjdzie nam poznać na „Head Music”. Brak tej kompilacji hitów, która pojawiła się na CD nr 1, ale nadal muzyczna podróż jest równa i przepełniona britpopem. Nie dziw, że krytyka tonęła w zachwytach, kolejni recenzenci stawiali jedne z najwyższych ocen. „Sci-fi Lullabies” było przecież tego warte.

To także materiał, którego nie dostaniemy później. Podczas sesji do „Dog Man Star” Anderson i Butler skoczyli sobie do gardeł, a przyszłość zespołu wisiała na włosku. Bernard Butler odszedł z ekipy, ale Anderson nie postanawiał się poddawać i wraz z resztą chłopaków dobrali zastępcę i nagrali kolejny krążek. Niestety, nie było tam już tej gitary, która po raz ostatni pojawia się na „Sci-fi”. Swoja drogą z tego także wynika różnica w dzwiękach zapisanych na obu płytach tejże kompilacji. CD 1 to materiał nagrany jeszcze z Butlerem, a CD 2 to piosenki bez jego udziału.

Jeśli kochacie Britpop to Suede i ich muzyka jest obowiązkową pozycją, a jak już przekopiecie się przez płytotekę, to na koniec zostawcie sobie „Sci-fi Lullabies”, które potraktujcie jak wisienkę na torcie. Smakuje ona wybornie.