ON:

Lem, Lem, Lem, Lem. Kurna nie! Lemem tak zapchali mi głowę pod koniec podstawówki, że niewiele brakło, abym nigdy nie przeczytał Dicka czy Carda, a mojej biblioteki nie odwiedziłby Gibson ani Sterling. Dlaczego? Bo ktoś wpadł na pomysł, że Pan Stanisław Lem będzie naszym skarbem narodowym. Ja nadal przychylam się teorii Dicka, że był to komunistyczny twór, specjalnie stworzony, wyprodukowany do celów propagandowych. Wiem, że Dick przesadzał, ale kurde potrafię przebrnąć przez dziwacznego Dukaja, a Lema nie mogę tknąć, bo prali mi nim mózg.

Nie wiem, co mnie skusiło, abym odpalił wczoraj „Solaris”, film z 2002 roku bazujący na prozie znienawidzonego przeze mnie pisarza. Może miałem dzień mentalnego cięcia się żyletkami? Po pierwszych dziesięciu minutach żałowałem ogromnie, po następnych dwudziestu już miałem dość, a na sam koniec przepraszałem Papi, że zmusiłem ją do seansu.

Film skupia się na dwóch ważnych aspektach: poznawczym oraz teologicznym. Niestety oba podane są tutaj w sposób niejadalny. Breją, jaką postanowiono nas nakarmić, nie wyżywiłbym nawet leniwego warana. Wszytko zaczyna się od tego, że do mieszkania psychologa Chrisa Kelvina przychodzi dwóch mężczyzn, którzy proponują mu wycieczkę na stację zawieszoną nad olbrzymią, okrytą lazurową kołderką, planetą Solaris. Aby przekonać go do podróży panowie puszczają Kelvinowi nagranie kapitana misji. Mężczyzna zachowuje się dość podejrzanie, ale informuje, że jest zdrowy na ciele i umyśle i dobrze wie co się z nim dzieje. Po tej projekcji psycholog daje się namówić na podróż i już kilka minut później widzimy go na pokładzie stacji kosmicznej. Tam okazuje się, że z kilkudziesięcio osobowej załogi pozostało tylko kilka osób, a wspomniany wcześniej kapitan popełnił samobójstwo, do samego końca przekonując, że jest pełni władzy umysłowej. Chris starając się rozwiązać zagadkę dziwnego zachowania załogi, sam zaczyna popadać w obłęd. Już kilkanaście pierwszych godzin pokazuje, jak dziwne jest to miejsce. Po wybudzeniu się ze snu w jego kajucie wraz z nim siedzi jego żona. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że laska od jakiegoś czasu nie była martwa.

Gdy oglądaliśmy „Ukryty Wymiar” mieliśmy do czynienia z podobnym klimatem. Załoga także widziała umarłych, ale w filmie Andersona, to było dopiero preludium do czegoś mrocznego, wręcz piekielnego. Tutaj ta groza przybiera postać lazurowego olbrzyma i co najgorsze nie jest ona straszna. „Solaris” jest nudny, na siłę przeintelektualizowany i przekombinowany, ale całe szczęście trwa około 99 minut. Szczerze odradzam.

ONA:

O filmach, na temat których nie mam zbyt wiele do powiedzenia, piszę przeciętnie ok. 350-400 wyrazów. Oczywiście, mogłabym krótko i konkretnie napisać „To kupa, omijać szerokim łukiem”, ale to by było zbyt proste. W przypadku filmu „Solaris” Stevena Soderbergha, opartego na chyba najbardziej znanej powieści Stanisława Lema bardzo chciałabym umieć napisać więcej, niż tylko wstęp… Film mnie zanudził do granic możliwości. Doszczętnie pogrzebał moje wszelkie nadzieje na to, że kiedyś będzie mi się tego typu kino podobać. Oczywiście, są wyjątki. Ale to nic. Sci-fi to gatunek, który mogę porównać do depilacji miejsc intymnych woskiem. Od czasu do czasu można, ale boli zawsze tak samo.

Zacznijmy od faktów. W „Solaris” główną rolę powierzono George’owi Clooneyowi i to niewątpliwie największa zaleta tej produkcji. Rozpływam się jak masło na rozgrzanej patelni i rozkosznie skwiercząc ilekroć pan Clooney zekał na mnie przez monitor/telewizor. Uwielbiam jego uśmiech, szpakowate włosy (mam postępującą gerontofilię, nie mam zamiaru się z tym czaić). A w tym filmie poza chwilami obłędu, Clooney gra zakochanego w swojej kobiecie faceta. I przez większość czasu patrzy bardzo. Druga rzecz: film jest klimatyczny. Nie czytałam książki, bo nie jest to zupełnie mój gust i ciężko mi powiedzieć, czy pokrywa się ona z wersją filmową, ale pod względem jakieś tam tajemnicy – ekranizacja dała radę. Trochę tu dramatu, trochę sensacji, mamy też sporą zabawę psychologią, a pod sam koniec to już byłam tak zamotana w fabule, że nie wiedziałam o co chodzi. I dlatego nie mam zamiaru nie wiadomo jak rozpisywać się o historii, bo najpewniej wcale jej nie zrozumiałam. Tajemnica okej, problem okej, ale nie dla mnie. Mnie to po prostu nudziło. I co z tego, że film nakręcony jest bardzo fajnie, ma świetną oprawę muzyczną i nawet aktorsko daje radę, jak ciągnie się nieznośnie. Twórcy różnymi sposobami próbowali nieco podkręcić atmosferę psycho-oniryczną, ale nie wyszło im to za dobrze. Właściwie, nie wyszło im to wcale. Przygnieciona 20kg wilkiem w pewnym momencie byłam zafascynowana jej umaszczeniem. Wiecie, że szpice wilce mają idealnie różową skórę? Idealnie różową, różowiutką! Podszerstek jest absolutnie biały, mięciutki i delikatny, a same końce wilczych włosów są czarne. Całość tworzy coś, obok czego nie można przejść obojętnie. Nigdy w życiu, a wiele psów już wygłaskałam, nie czułam pod palcami tak idealnej sierści, w której aż chcesz się zatopić. I tak, owłosienie mojego bydlaka jest o wiele bardziej wciągające i absorbujące, niż „Solaris”. Właśnie napisałam prawie 400 wyraz. Bardzo chciałabym uklepać coś jeszcze, ale nie umiem, nie mogę, a od tego filmu niech Was bóstwo w którego wierzycie (albo najlepiej cała banda) chroni. Jest miałki, nudny i sprawia, że przestajecie zupełnie mieć ochotę na cokolwiek, co sygnowane jest gatunkiem sci-fi.