ON:

Można powiedzieć, że wychowałem się na muzyce Phila Collinsa. Lata 80-te i 90-te kształtowały moją muzyczną osobowość i nie ukrywam, że był to czas wyjątkowy. Trochę zamknięty we własnym świecie z jednej strony i diabelnie otwarty muzycznie ze strony drugiej. To czasy, w których próbowałem wszystkiego, nawet tych zakazanych rzeczy. Dobra, trochę przesadzam, ale jeśli chodzi o muzykę rozbestwiłem się wtedy straszecznie i zostało mi tak do dziś. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem Collinsa, ale byłem wtedy jeszcze szczeniakiem. Pierwszy walkman “karmił się” „… But Seriously” oraz „Hello, I Must Be Going!”. Nuciłem pod nosem po angolsku kolejne piosenki, udawałem, że gram na perkusji i gitarze, i kochałem ten pop przeogromnie. Później odkryłem Collinsa z Genesis, który także przypadł mi do gustu. Po wielu latach poznałem progresywne korzenie tego zespołu. Tym bardziej podobało mi się to, bo wtedy byłem już na etapie odkrywania prog-rocka i innych pokrewnych gatunków. Przed wami Sound of Contact.

Zaczyna się jak Porcowa ballada z wokalem, który może sugerować Wilsona – klawisze, kolejna gitara podobna do tej w „Times Flies”, a później po wstępie ostry kop. Zaczyna się progresywna jatka, kakofonia dźwięków, gitarowe solówki, nakładające się na siebie kolejne sekwencje. W tym chaosie jest jakiś sens. Szybko okazuje się, że ogromny. Kolejne utwory nachodzą na siebie, tworzą całość i wtedy dochodzi do nas, że mamy do czynienia z koncept albumem. Opowiada on historię prosto z książek sci-fi. Mamy tutaj bowiem różne wymiary czasu i przestrzeni, alternatywne wizje ludzkości i społeczeństwa, a pomiędzy tym jednego podróżnika o imieniu Dimo. Jego misją jest poszerzenie ludzkich doświadczeń. Wiem, że to wszystko brzmi trochę dziwnie i naiwnie, ale pomyślcie o tym jak o „Człowieku, który spadł na ziemię”. To właśnie taki rodzaj dzieła, pełnego przemyśleń i odniesień.

Ten trochę chaotyczny początek płyty zaczyna się szlifować w trzecim utworze „Pale Blue Dot”, od którego to zaczyna się muzyczno-wokalna część podróży. Może warto tutaj zdradzić jedną, maleńką tajemnicę. Za Sound of Contact stoi Simon Collins – syn Phila. Chłopak, który po tacie odziedziczył talent. Świetnie gra na perkusji, nieźle daje sobie radę z wokalem, a najważniejsze jest bardziej urodziwy od tatusia. Teraz możemy dalej sunąć w kosmiczną opowieść. Sound of… jest tak progresywny, jakim nigdy nie było Genesis. To progresywny-pop charakteryzujący się wpadającymi w ucho refrenami i tym, że raczej w zwykłych stacjach radiowych go nigdy nie usłyszycie. Dlaczego? Bo to jednak nie jest komercyjna muza.

Kolejne minuty upływają pełne rytmiki, melodyjnych zagrań i progresywnych wstawek. W pewnym momencie zdajemy sobie sprawę z tego, że płyta się skończyła, a my nadal słyszymy jej dźwięki. W ciszy bijącej ze słuchawek odnajdujemy gdzieś tło spostrzegania, jakie chciał na nas wymusić Dimo. Patrzymy na symbol nieskończoności znajdujący się na okładce albumu i ponownie naciskamy przycisk play. Możemy tak kilka, a może nawet kilkanaście razy dziennie.

Wokalizy Simona są hipnotyzujące. W „Beyond the Illumination” bardziej przypomina młodego Gabriela, niż swojego ojca i trzeba przyznać, że ten patent powtarza kilka razy na całej płycie.

Płyta Sound of Contact to swoista perełka, która mile mnie zaskoczyła. Pierwsze przesłuchanie było niekompletne, lekko zaniedbane. Dopiero po czwartym odsłuchu wiedziałem, że mam do czynienia z albumem bardzo dobrym, należało tylko odpowiednio do niego podejść. Nie żałuję ani minuty spędzonych przy dźwiękach debiutanckiego album.