Star Wars: The Last Jedi - recenzja

Obawiam się, że ta dzisiejsza recenzja może być przepełniona emocjami, może też być chaotyczna, ale mam w głowie za dużo rzeczy, za dużo wrażeń, za dużo dobrego. Tak, wczoraj znalazłam się w gronie szczęśliwców, którzy obejrzeli najnowszą część „Gwiezdnych Wojen”. „Ostatni Jedi”, czyli część VIII kultowej sagi, to uczta dla fanów. I wreszcie Luke Skywalker wychodzi z cienia. W tej części nawet coś mówi!!!

Star Wars: The Last Jedi – recenzja

Okej, zacznijmy od początku. No, może nie od początku, a od poprzedniej części. Leia i Han mają syna. Ben Solo ma Moc, ale coś mu mocno popieprzyło się w głowie, bo zamiast iść drogą mamy, wuja i nawet ojca, to on poszedł w kierunku dziadka. Dla osób, które nie łapią – Darth Vader był jego dziadkiem.

Tak więc rozkapryszony gówniarz, aktualnie nazywający się Kylo Ren, bawi się po ciemnej stronie Mocy, zabija swojego ojca, całuje stare stopy Snoke’a, ale dostaje wpierdziel od dziewczyny.

Rey, bo o niej mowa, została porzucona jako dziecko i bardzo mocno wierzy w to, że rodzice odnajdą ją. W VII części przygarnął ją pod skrzydła Han Solo, ona przy okazji dostała miecz świetlny Skywalkera, którego swoją drogą znalazła gdzieś na kompletnym wypizdowie w galaktyce. Dziewczyna znajduje Luke’a, liczy na to, że znalazła przy okazji nauczyciela Jedi sztuczek, a ten patrzy na nią bez słowa – jeb – koniec części siódmej.

I dwa lata kazali nam czekać na rozwinięcie tematu. Nadal nie wiemy kim jest Rey, co tak naprawdę stało się w głowie Kylo, że postanowił przejść na stronę złych, po cholerę w filmie jest pilot Poe, były szturmowiec Finn, no i najważniejsze – co z księżniczką Leią, którą grała Carrie Fisher i która odeszła od nas rok temu.

Co prawda producenci uspokajali, że sceny z Leią były nagrane, ale nadal – podejrzewam, że w przypadku większości fanów, wszyscy chcieli wiedzieć CO Z TYM FANTEM ZROBIĄ.

Nie wchodząc za bardzo w fabułę: pomiędzy rebelią a Imperium ciągle trwa wojna. Tych pierwszych już niewielu zostało, a ci drudzy rosną na potęgę. Mają Snoke’a, mają Kylo. Jeszcze tylko uśmiercą Skywalkera i z głowy! Cała galaktyka należy do nich.

A guzik.

Gdzieś tam na tym wypizdowie Luke i Rey docierają się. Poe okazuje się badassem, Leia dowodzi, nawet Finn coś tam działa. Twórcy powoli wyjaśniają nam o co chodziło z Rey i z Kylo, którzy – tak zupełnie przypadkiem, kontaktują się z sobą. Przysięgam, jak zrobią z tej relacji w IX części romansidło, to umarnę! W kosmosie są oczywiście głośne wybuchy, ale do tego twórcy nas przyzwyczaili. Tak po prostu musi być.

No ale teraz przychodzi czas na ocenę. Ode mnie siódemka. To w sumie niewiele, prawda? Szczególnie, gdy ktoś nazywa się fanem. Otóż 7/10 wynika z wielu czynników. Po pierwsze: to nadal „żerowanie” na starych fanach, którzy rozpuszczają się jak masło na rozgrzanej patelni, gdy pojawiają się aktorzy z poprzednich części. Ale doskonale wiemy, że z tej trójki – Han, Leia i Luke, zostały tylko bliźniaki i nie trzeba być wybitnym obserwatorem, by dojść do tego, że i oni prędzej czy później znikną z fabuły. Tak musi być. Dziewiąta część zamknie te wątki. Będę płakać jeszcze bardziej, niż gdy zobaczyłam, że Han umarł. Jeszcze bardziej, niż gdy zobaczyła tablicę oddającą hołd Carrie Fisher. Tak będzie.

Ta część nie daje nam takiego kompletnego zadowolenia, ale gdy porównamy ją z zabiegami z poprzednich, czyli z części 1-3 oraz 4-6, to te środkowe były właśnie podobnie skonstruowane. Finał, zamykanie, otwieranie wątków, to coś, co zostaje na absolutny koniec. Także znowu zostaje nam czekanie.

Ale „Ostatni Jedi” to film, który sprawił, że mocno muszę zweryfikować moje zdanie na temat Luke’a i Kylo. Ten pierwszy zawsze był dla mnie pierdołą, która stoi w cieniu Hana i Lei. Mam go przed oczami tylko w przypadku dwóch scen: jak biega z Yodą na plecach i jak ściaga hełm Vaderowi. Mogłoby go nie być i nawet bym nie wpadła na to, że ktoś tam jeszcze powinien się pojawić. Kylo zaś, to taki emo-chłopiec, który obraził się na świat, na ojca, na matkę, który chciałby być jak dziadek, wmawia sobie, że właśnie tak ma być, ale różne rzeczy z tego wychodzą.

Tymczasem Luke to naprawdę najważniejsza postać w VIII części. Jest tu taki, jaki powinien być. Mądry, doświadczony, wkurwiony. Jest też cyniczny i zabawny, i co najważniejsze – ciagle silny w Mocy. A Kylo… No, chłopiec zaczął dojrzewać.

Najchętniej napisałabym tu wszystko, co siedzi mi w głowie, ale to zbyt wcześnie. Mogłabym zepsuć fun wielu osobom, a przecież chodzi o to, by siąść w kinie z wiadrem popcornu, usłyszeć te pierwsze dźwięki, na myśl o których już mam gęsią skórkę i dać się porwać historii, która zachwyca trzecie pokolenie.

Fabularnie może niech zostanie ta siódemka. Ale emocje? Milion.
I na koniec: Księżniczko, dzięki za bycie wzorem. Nigdy nie było i pewnie nie będzie drugiej takiej, jak Ty.

Tagi: Star Wars: The Last Jedi – recenzja, filmy recenzja, marudzenie, blog popkulturowy, blog recenzencki, recenzje filmów