ONA:

Here’s Johnny!

„Lśnienie” to jeden z tych filmów, przy którym się boisz. Ok, może to nie jest przerażenie typowe dla spóźniającego się okresu, ale mimo wszystko. Idźmy dalej! „Lśnienie” to jeden z tych filmów, przy którym zaczynasz nerwowo obgryzać paznokcie, a kiedy skończą się te w dłoniach, z pokusą zerkasz na stopy. I to jest historia prawdziwa!

Pierwszy raz oglądałam „Lśnienie” w okolicach połowy gimnazjum, oczywiście ze znajomymi. W pewnym momencie dołączyła do nas moja najukochańsza rodzicielka, która widząc jednego kumpla dochodzącego powoli do dłoni Wenus z Milo, ściągnęła z gracją skarpetę i podsunęła mu własną stopę pod nos, mówiąc „Częstuj się”. Tyle w ramach wspomnień sprzed ponad dekady.

Wszystko dzieje się wysoko w górach stanu Colorado. Tam, gdy przyjdzie zima, paradoksalnie zaczyna się piekło. Śnieżnie, wietrznie i mroźno – i to tak solidnie. Przyznam się szczerze, że mi marzy się pobyt na takim odludziu. Może niekoniecznie na 5 miesięcy, ale tak na miesiąc – to owszem. Byle mieć dostęp do lodówki, kibla i wifi. No i poproszę wersję bez piźniętego mordercy.

Jack Torrance (Jack Nicholson) właśnie na sezon zimowy przeprowadza się z żoną Wendy i małym synkiem Dannym do hotelu Overlook, którym w czasie zimy ma się zająć. Nie za bardzo rozumiem to jak można w górach na cały sezon zimowy zamknąć tak ogromy biznes, ale spoko. Jack chce wykorzystać te długie tygodnie na dokończenie swojej książki. No i trzeba przyznać – warunki ma do tego niesamowite. Na rodzinkę czekają ogromne przestrzenie, wypełnione po brzegi spiżarnie, luksusy – słowem: totalna  beztroska. Na odchodne Jack dowiaduje się, że jego poprzednik dostał fisia i co prawda zajebał (przepraszam, ale „zajebał” to jedyny wyraz, który dosadnie opisuje czyn) swoją rodzinkę, a potem honorowo strzelił sobie w czachę, ale przecież Torrance’owi to nie grozi!

Co się okazuje – hotel jest nawiedzony. Co lepsze – pierwszą osobą, która nawiązuje kontakt z duchami, jest mały Danny. Ale wkrótce dołącza do niego tatuś, który z każdym dniem, z każdą godziną wpada w coraz większe szaleństwo. Aż wreszcie spotyka swojego poprzednika. I tu się zaczyna cała zabawa. Wendy i Danny są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Z jednej strony grasuje na nich ich najbliższy, z drugiej odcięcie od świata i tragiczne warunki pogodowe. Mniam!

Przepraszam bardzo, ale jeśli chodzi o „Lśnienie” – ja nie uznaję tekstów pt. „Phi, takie tam małe straszydło”. Nie i tyle. Moim zdaniem to jeden z genialniejszych filmów, które kiedykolwiek zostały zrobione! Nie twierdzę, że jest on totalnie bezbłędny i perfekcyjny, ale jest kilka elementów, które miażdżą głowę jakby ktoś ją wkręcił w imadło. Dlaczego? Ależ proszę, już wyjaśniam. Zacznę od aktorów. I o ile Shelley Duvall (Wendy) ma aparycję jałówki z zapaleniem spojówek i niestety – jej poziom aktorski jest niziutki, co widać na pierwszy rzut oka, to panowie zagrali kapitalnie. Postać wykreowana przez Nicholsona to kwintesencja obłędu. Jego twarz mówi szaleństwem. Jego złowieszcze uśmiechy i teksty są nie do podrobienia. On dowodzi, że nie trzeba zakrywać twarzy jakąś koślawą maską, by zagrać mordercę, którym kieruje obłęd. Jest nieobliczalny i to przeraża najbardziej. Tą rolą Nicholson dumnie wkroczył do panteonu filmowych świrów, a mordercy z filmów typu „Krzyk” mogą mu co najwyżej bić pokłony. I z drugiej strony mamy małego, ślicznego i uroczego Danny’ego, którego zagrał Danny Lloyd. I wyobraźcie sobie: masz patologicznie mało lat i grasz w tak ciężkim filmie grozy. Lloyd opowiadał później, że otoczono go solidną opieką i on sam myślał, że gra w jakimś dramacie. Może w tym tkwi tajemnica? Ale jednak Danny rzucił karierę filmową i jest zwykłym nauczycielem, który totalnie się odcina od przeszłości u boku największych filmowych sław. Niemniej, zagrał świetnie. Nieczęsto się to zdarza, że mnie jakieś dziecko w filmie zachwyci (otrzymałam macicę przez jakieś straszne nieporozumienie), ale w „Lśnieniu” tak było. Danny jest rozkoszny, pędzi po korytarzach hotelu na swoim trzykołowym rowerku (za nim kamera – kapitalny zabieg, bo wszystko ma tempo a my tylko zastanawiamy się z której strony, za którym zakrętem coś/ktoś się pojawi) i zaczyna coś zauważać. Najpierw są to psychodeliczne bliźniaczki, które Kubrick stworzył na podobieństwo dziewczynek z fotografii Diane Arbus, potem będzie już z górki. Jego strach i przerażenie są realne, czego niestety nie można powiedzieć o tym, co próbowała zrobić Duvall. Nie jest tajemnicą, że Kubrick powtarzał niektóre sceny z nią wiele, wiele, wiele razy. I właśnie na tle Nicholsona i Lloyda ta pani wypada słabo. Żałośnie słabo. Ale idźmy dalej, bo przecież filmy to nie tylko aktorzy. To, co wyróżnia to dzieło, to zdecydowanie sposób nagrywania. Kubrick serwuje nam długie sceny, które mimo wszystko są na tyle dynamiczne, że zaczynamy zastanawiać się i siedzieć jak na szpilkach, bo nasza psychika nam podpowiada, że za rogiem będzie czaiło się zło. I paradoksalnie, mamy też kilka szybkich, intensywnych scen, kiedy to nagle siekiera ląduje w czyjejś klatce piersiowej. No i upioryzm – nie jestem pewna czy takie słowo istnieje, ale pasuje mi tu. Upioryzm to skrajne nacechowanie strasznością, która wylewa się w sposób bardzo subtelny. No i jedną z najsłynniejszych scen, które można zobaczyć w „Lśnieniu” to ta, gdzie hektolitry krwi wpływają do korytarza z solidnym chluśnięciem. Reżyser aż trzy razy wplótł ją w film. A potem ja gdzieś zauważyłam ją raz jeszcze, na jakimś jajcarskim portalu, z opisem „Pierwszy dzień okresu” i już nic nie było takie same.

Również scenografia zasługuje na ogromne uznanie. Mamy tu miks stylów: od bardzo ozdobnego, po bardzo minimalistyczny. Kubrick stawiał na kolory, na intensywne barwy, które stanowią solidne tło w wielu scenach. I nie są one tam zupełnie przypadkowo. Możliwe, że na pierwsze rzucenie okiem wygląda to na absolutną dowolność, ale gdy skupimy się na treści, gdy połączymy punkty – już nic nie jest zwykłe. Sposób w jaki pokazane są wnętrza zachwyca. Do tego dodajmy kostiumy, charakteryzację i absolutnie rewelacyjną muzykę – i mamy klasykę gatunku. Styl Kubricka jest nie do podrobienia. Nie ma takiej opcji.

Muszę przyznać, że z wszystkich rodzajów filmów grozy, mnie najbardziej przerażają te paranormalne, z duchami i całą resztą upiorów. Zombie i psychopatyczni mordercy są uroczy, ale gdy w grę wchodzi sfera z zaświatów, mam gęsiora wszędzie gdzie tylko może się pojawić. „Lśnienie” zaskakuje mnie z każdym kolejnym seansem. W planie na ten rok mam również pożarcie książki, bo jeszcze jakoś nie było nam po drodze, a zdaje się, że przyprowadziła się razem z Dawidem.

ON:

Stephena Kinga przeczytałem praktycznie całego. Łącznie z „Danse Macabre”, będącym wyjątkowym kompendium wiedzy o filmach i książkach grozy. Mając takie zaplecze, jakie ma ten facet, nie dziwie się, że spod jego pióra wychodzą czasem bombowe rzeczy. King mnie zauroczył, jestem jednym z tych, którzy chodzą do jego kościoła grozy.

Tak właśnie było w weekend, kiedy to naszło mnie na horrory. Oczywiście nie mogło zabraknąć podczas seansu filmu bazującego na prozie tego pisarza. Trafiło na fenomenalne „Lśnienie” Stanley’a Kubricka. Widziałem go już kilka razy, ale nic nie stanęło na przeszkodzie, aby przypomnieć go sobie raz jeszcze. Całą opowieść dzieje się w zamykanym na okres zimowy hotelu, który położony jest wysoko w górach. Przybytek ten zowie się „Panorama” i do maleństw nie należy. Ponieważ przez pięć miesięcy w roku stoi on nieużywany, potrzeba kogoś, kto zaopiekuje się tym „maleństwem”. Padło na Jacka Torrence’a wraz z żoną i synem. Jack to niedoszły pisarz, cierpiący na brak weny i ta praca, nie wymagająca od niego zbytniego wysiłku, jest wręcz idealna. Jego obowiązki ograniczają się do minimum. Na początku filmu dowiemy się także, że hotel posiada pewną mroczną tajemnicę, mianowicie swego czasu jednemu ze stróżów odwaliło i w akcie szaleństwa wziął topór i porąbał nim żonę i dwie córki, po czym strzelił sobie w łeb. Widać jak może wpłynąć na ludzką psychikę przebywanie przez parę miesięcy z dala od innych osób. I właśnie ta historia sprzed lat jest punktem wyjścia całej opowieści, opowieści mrożącej krew w żyłach.

Kubrick zrealizował film w wersji różniącej się od tego, co przeczytamy w książce. Znajduje się tutaj kilka inaczej pokazanych scen oraz mamy trochę inne zakończenie. „Lśnienie” Kinga było, jeśli dobrze pamiętam, jego trzecią książką, pan był na początku swojej kariery pisarskiej i naprawdę dawał z siebie wszystko. Nie było tutaj niespodzianek, jakie przyszło nam później napotkać, np. w tragicznej „Bezsenności”. King budował napięcie bardzo powoli, bawiąc się w kotka i myszkę z czytelnikiem. To, co na papierze było dość łatwe do zrobienia przy jego warsztacie, Kubrick zrobił dzięki genialnemu Jackowi Nicholsonowi. Jest on demoniczny do tego stopnia, że wzbudza przerażenie samą tylko mimiką swojej twarzy.

„Lśnienie” to po prostu klasyk, niezależnie czy mówimy o wersji książkowej, czy filmowej. Straszy pomimo swoich 30 lat.