ON:

Najbliższe 5 dni mam zamiar poświęcić muzyce. Zatem: zaczynamy!

„American Psycho” jest powieścią, która obnaża współczesne społeczeństwo konsumpcyjne. W pogoni za „króliczkiem” zapominamy o innych. Hedonizm stał się jednym z towarów, a każda minuta naszej egzystencji poświęcona jest egoistycznym pobudkom. Jednostka jest po prostu kolejnym trybem w maszynie społecznej. Gdy ta pojedyncza śrubka zawodzi, po prostu wymienia się ją na nową. Człowiek wymazywany jest z pamięci, a pozostają po nim wartości fizyczne, które zostawi po sobie. W wielkim mieście nikt nie przejmie się Twoją śmiercią, bo każdy trzyma nos we własnej dupie, według zasady „im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz”.

W 2006 roku w jednym z londyńskich mieszkań znaleziono zwłoki kobiety. Po przeprowadzeniu badań i dochodzenia potwierdzono, że jest to Joyce Vincent, która zniknęła z życia publicznego kilka lat wcześniej. Jej zwłoki przeleżały praktycznie trzy lata w zamkniętym mieszkaniu. 2001 roku porzuciła pracę, następnie sukcesywnie zrywała kontakty bliskimi i znajomymi. Czynsz płacony był częściowo z pieniędzy agencji społecznej, a rachunki z płatności automatycznych. Dopiero, gdy zaczęły się problemy z ich ściąganiem, zainteresowano się jej osobą, a dokładniej jej mieszkaniem.

Ta historia była inspiracją dla Stevena Wilsona podczas pracy nad albumem „Hand. Cannot. Eraese”, który pojawił się jakiś czas temu na sklepowych półkach. Po raz kolejny artysta zrobił psikusa wszystkim tym, którzy oczekiwali kontynuacji poprzedniej solowej płyty. Wilson stara się za każdym razem robić coś nowego, nawet jego projekty Porcupine Tree i No-man bardzo rzadko są do siebie podobne.

Poprzednia płyta „The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)”, która dosłownie kipiała klimatem starych albumów King Crimson, jest tak inna niż „Hand. Cannot. Eraese”, że ciężko pomyśleć, że wyszła ona spod tych samych rąk. Co więc znajduje się na trwającym ponad 70 minut krążku? Okazuje się, że bardzo duża ilość zróżnicowanego, ale spójnego materiału.

Steven Wilson postanowił wziąć wszystkie najbardziej oklepane patenty ze swoich projektów i wrzucić je do tej jednej płyty. Znajdziemy tu więc smyczki, sample i zawodzenia z No-man, popowe zagrywki z Blackfield, ale także progmetalowe dźwięki z „Grace for drowning”. Ta mieszanka jest wybuchowa i potrafi naprawdę zachwycić.

Minęły czasy mojego „obsrawania się” każdą nową płytą Wilsona. Chyba trochę dorosłem i dzięki temu inaczej patrzę na współczesną muzykę. Wyszedłem z pudełka zwanego “progresywny rock” i zacząłem szukać nowych dźwięków. Dlatego jestem szczerze zaskoczony tym albumem, który dotarł do mnie dopiero po 30, a może nawet 40 odsłuchu. Ta płyta jest kompletnie inna, niż poprzednie krążki artysty i chyba ta zmiana konwencji, czystość, z jaką nagrano ten album, powoduje że „Hand. Cannot. Eraese” potrafi zauroczyć. Co ciekawe, poza wokalem Stevena usłyszymy tu także Ninet Tayeb, która wygrała odpowiednik izraelskiego „Idola”, a której płytę wyprodukował Aviv Geffen. Jak to się mówi: „wszystko zostaje w rodzinie”.

„Hand. Cannot. Eraese” nie jest arcydziełem płytowym, ale na pewno to bardzo wysoka muzyczna półka. Steven Wilson pokazał, że wie jak układać dźwięki, aby przekonywać do siebie kolejne osoby. Tylko on potrafi tak grać na ludzkich emocjach przy pomocy kilku nut. Dla fanów pozycja obowiązkowa.