ON:
Na klubowej scenie muzycznej od lat żądzą Francuzi. Przewijają się oni przez stacje radiowe, a kolejne hity nie schodzą z list przebojów. Étienne de Crécy, Daft Punk, The Supermen Lovers to tylko kilka przykładów na to, że świetnie czują się w tym gatunku. Oczywiście nie można odmówić klasy Włochom – Planet Funk, czy klasyk Giorgio Moroder to także wielkie gwiazdy. Okazuje się, że kawałek funkowego tortu chcą sobie wygryźć Rosjanie. W 2008 roku pojawił się Tesla Boy i namieszał troszeczkę w klubowych dźwiękach. Ten czteroosobowy zespół tworzy udanie, mieszając takie gatunki jak: synth-pop, electro-pop, new wave i Hi-NRG. Mniej więcej w połowie zeszłego roku pojawił się ich drugi album „The Universe Made of Darkness”.
Lubię płyty, które od pieszych dźwięków powodują u mnie chęć pobujania się. Tak właśnie jest z „The Universe Made of Darkness”, które jest bardzo taneczne i klubowe. Pomimo kilku zwolnień – to dzieło pełne utworów idealnie pasujących do ciemnej, oświetlanej kolorowymi światłami sali, w której pod sufitem wisi szklana kula. Pierwszy na krążku „Dream Machine” to klasyczne francuskie rozpoczęcie. Wyfejdowany sampel, wpadająca później rytmiczna perkusja i smyczki. Wszystko pamiętające najlepsze lata dyskotek – lata 70-te. Rosyjscy muzycy nie są wtórni i starają dodać się coś od siebie. Dzięki temu tworzy się klimat totalnie dyskotekowy, pełen dźwięków, które tak bardzo dobrze wpadają w ucho. Wprost czujemy gorące ciała i dym, który wdziera się na parkiet. Hołdując Francuzom, oddając ukłon Włochom i smakując Amerykanów, tworzą niepowtarzalny dźwiękowy pejzaż. Muzycznych smaczków jest tutaj więcej. Wokal Antona Sevidova pozbawiony jest rosyjskiego akcentu, co tylko wychodzi mu na dobre. Brak tego językowego zgrzytu stawia płytę Tesla Boy obok innych europejskich dzieł. Kolejne, znajdujące się na albumie utwory, pokazują tylko, że ekipa ze wschodu czuje się wyśmienicie w różnych klimatach. Będzie tu trochę downtempo, fantastycznych syntezatorów i klawiszy, jakich dawno nie słyszałem. Znajdę na krążku wiele nawiązań do gwiazd elektronicznych dźwięków, do klasyków, których już nie ma. Zagrane i zaśpiewane z Tysonem „Broken Boll” to smaczek, który z jednej strony zakorzeniony jest we wczesnych latach 80-tych, z drugiej wyprzedza 90-te i zatrzymuje się gdzieś w roku dwutysięcznym. Mamy tu także trochę new romantic, które nadal ma się dobrze, chociaż lata świetności są za tym gatunkiem. „Fantasy” zalatuje mi trochę Icehouse, ale to pewnie tylko moja opinia. Australijczycy są jednak bardziej new romantic, ale nadal coś łączy te dwa zespoły. No i jeszcze jest utwór “1991” – mniam!
Siła „The Universe Made of Darkness” opiera się na dobraniu sampli i dźwięków. Żaden z nich nie zostaje pozostawiony samemu sobie. Uzupełniają się wzajemnie i nie ma tu miejsca na znudzenie. Poza tym trzeba pozostawić muzykom, że konsekwentnie z utworu na utwór idą w tym samym kierunku. Nie ma tu wyrwanych z kontekstu piosenek. Kupując ten krążek, możesz być pewny, że w twoje ręce wpada przegląd klubowego grania, bazujący na najlepszych samplach ostatnich 30 lat. Wszystko jest rytmiczne, wpada w ucho i co najważniejsze powoduje, że chcemy iść na disco. Szkoda tylko, że takiej muzy nie znajdziemy w polskich dyskotekach, gdzie króluje kolo, co ma ksywę pochodzącą od rasy psa oraz Koreańczyk uczący Rodowicz tańca.
Pozostaje mi zachęcić Was do odsłuchania Tesla Boy, bo to także świetna muzyka tła, idealnie nadająca się do pracy.