ON:
Jak trafiłem na „The Feral Trees”? Zupełnie przypadkowo. Jeden z moich znajomych na Facebook’u po prostu „zalajkował” zdjęcie ich najnowszego albumu. Premiera krążka będzie za kilka dni, ale kartonowy box i wkładka z białoczarnymi zdjęciami przyciągnęła moją uwagę. Lubię wszelkiego rodzaju wydania, które walczą ze standardowym plastikiem. Oczy mi się zaświeciły jak sroce, która zobaczyła złoty pierścionek. Kilka sekund później byłem na profilu zespołu.
Właśnie tak zaczynają się wielkie miłości. Zupełnie przypadkowo: zakochujesz się i już. Przegrzebałem się przez profil, poszukałem w Sieci, ale nigdzie nie było zbyt wielu kawałków do odsłuchu. Napisałem kilka zadań do zespołu, który odesłał mnie do wydawnictwa Antena Krzyku, a dokładniej do Arka Marczyńskiego, który jest mózgiem tej wytwórni płytowej. Znów napisałem wiadomość na Facebook’u i po jakimś czasie otrzymałem odpowiedź. Bardzo miła konwersacja z Arkiem zakończyła się transferem 7 plików, które składają się na debiutancki album „The Feral Trees”.
Ta polsko-amerykańska formacja to swoisty fenomen muzyczny. Z jednej strony mamy wokalistkę Moriah Woods, pochodzącą z Colorado, która poza śpiewem bawi się także gitarą, a z drugiej stoi trzech facetów: Mariusz Antas (bass), Grzegorz Napora (gitara), Dawid Rylski (perkusja). Nie można też zapomnieć o Marcinie Klimczaku i Małgorzacie Krasowskiej, którzy to pojawiają się na oficjalnym profilu zespołu z zakładce Band Members.
Co takiego jest The Feral Trees, że dałem się oczarować? To dwie rzeczy: swoisty styl muzyczny oraz niesamowity wokal Moriah. Czasami podczas odsłuchów przypomina on głos Dolores O’Riordan z The Cranberries. Słuchając debiutanckiego albumu miałem wrażenie spójności, której obecnie wielu nowym płytom po prostu brak. Wiele zaczerpnięto z klasyki amerykańskiego grania, trochę tutaj folkowego brzmienia, trochę nut country, jest także alternatywa podchodząca pod grunge albo pod wspomniane wcześniej The Cranberries. Polska część zespołu zadbała o ostrzejszy klimat. Zawodzące gitary, czasem brzmiące lekko metalowo, nadają całości urokliwego mroku.
Pierwszym utworem, który kopnął mnie w tyłek jest „Rustic Bones”, zaczynający się spokojnie, a podczas całej muzycznej podróży towarzyszy nam banjo. Pojawiają się smyczki, a w pewnej chwili wszystko przyśpiesza i dochodzimy do refrenu, który jest jak mordercza kołysanka. Nie braknie tutaj także krótkiej solówki gitarowej, która w tle wspierana jest dźwiękami wspomnianego banjo. Wydaje mi się, że ten utwór idealnie nadaje się na singiel. Chyba jest najbardziej komercyjny z całej płyty. W ciągu tych kilku dni przesłuchałem krążek kilka dobrych razy i mam już swoich faworytów. Ponad wszystkie utwory wybija się jeszcze „sfilmowany” „Take It To The Grave”, a także „Old Grow + Dead Lies”, który delikatnie odstaje od poprzednich aranżacji i jest bardziej „żywy”. Tak naprawdę dzięki zachowaniu spójności całość jest jak jedna długa suitę, trwająca niecałe 40 minut. Właśnie w ten sposób powinno się słuchać debiutanckiego krążka The Feral Trees. Z racji klimatu smakuje czasem jak “Mourder Ballads” Nicka Cave.
Na koniec jeszcze jeden plus. Krążek kosztuje około 30 złotych i najlepiej jeśli zamówicie go bezpośrednio od wydawcy, bo po pierwsze – nie przepłacicie, a po drugie – kasa idzie od razu do twórców, a nie mieli się na kolejnych szczebelkach w handlowej drabinie. Poniżej jeszcze dwa zdjęcia samego wydania, które pochodzą z facebook’owego profilu Arka Marczyńskiego. Jeśli podoba się Wam płytka i teledysk, to wyskoczcie z tych trzech dyszek, bo warto wspierać takie projekty.