ON:

Dobra, będę dziś pisał w samych superlatywach, będę pisał o trylogii, którą kocham, uwielbiam i widziałem całą już z osiem, a może nawet dziesięć razy. Każda scena w trzech filmach, jest dla mnie perełką kina sensacyjnego, a choreografia to po prostu majstersztyk. Gdyby nie tytuł wpisu, pewnie zastanawialibyście się o czym mówię. Oczywiście, mam na myśli Trylogię Bourne’a. Dawno nie miałem okazji tak zachwycać się książka, którą czytałem mając naście lat podczas jednych wakacji. Wtedy „Tożsamość Bourne’a” Roberta Ludluma rozłożyła mnie na łopatki. Pierwszy raz, poza „Stacją arktyczną Zebra”, dopadłem naprawdę genialnie napisaną książkę sensacyjną. Nigdy nawet nie myślałem o tym, że prawie 10 lat później Doug Liman oraz Paul Greengrass stworzą bazujące na powieściach Ludluma małe arcydzieło kina akcji.

Wiem, że wiele osób nie będzie się zgadzało z moją opinią i szanuje to. Dla mnie Bourne jest kwintesencją kina szpiegowskiego, nafaszerowanego akcją, trzymającego w napięciu. Bourne jest czymś takim dla kina jak „Queen & Country” Grega Rucki dla komiksu szpiegowskiego. Oba dzieła podniosły poziom bardzo wysoko. Ciężko jest nowym produkcjom powtórzyć sukces trylogii. Co w tych filmach jest takiego, że uważam je za tak dobre?

Zacznijmy od bohatera. Jasona Bornue’a, którego nieprzytomnego, z dwoma ranami postrzałowymi oraz wszytą w udo ampułką zawierającą nr konta w banku w Zurichu, wyłowiono z morza. Szybko okazuje się, że rany w ciele to nie wszystko, nasz bohater ma amnezję. Nie wie kim jest, skąd pochodzi, a jedynym tropem jest tylko numer rachunku. Kilka dni/tygodni na łodzi rybackiej pozwala mu się ogarnąć, dojść do siebie. Niestety amnezja nie ustępuje. A nasz bohater z kilkoma eurosami w kieszeni jedzie do Szwajcarii. Na miejscu, nie mając już gotówki, decyduje się na nocleg w miejskim parku, gdzie zaczepia go dwóch policjantów. Na pytanie gdzie ma dokumenty, płynne przechodzi na język niemiecki i odpowiada im, że je zgubił. Zaczepka jednego z nich, kończy się dla obu strażników dość boleśnie, gdyż Jason automatycznie, niczym robot, obezwładnia patrol. Od tego momentu, czyli jakiś po jakiś 15 minutach od rozpoczęcia filmu, zaczyna się kino, które cały czas trzyma w napięciu. Jason stał się zwierzyną ściganą przez policję, a chwilę później przez CIA. Przez trzy kolejne części filmu stara się rozwiązać zagadkę swojej przeszłości, rozgrzeszyć się z tego co robił, będąc marionetką innych oraz zemścić za… nie będę spojlerował. Bourne to zbieg, któremu dopingujemy od samego początku, chcemy aby dopadł, tych którzy za wszystkim stoją, chcemy aby nie byli bezkarni. Wielu z nas wierzy w teorie spiskowe. Jason jest tym, który karze winnych, jest naszym Punisherem.

Oddzielny akapit należy się Mattowi Damondowi za to, w jaki sposób wcielił się w rolę Jasona. Wiadomo, miłośnicy Hamleta czy Otella Kennetha Branagh’a nie mogą się tutaj doszukiwać teatralnej gry aktorskiej, to inne kino*. Tak czy inaczej Jason zagrany przez Matta jest naprawdę świetny. Nie brakuje mu nic – tak wyglądać i zachowywać się powinien agent wywiadu. Niepozorny, charyzmatyczny, cwany, przebiegły. Mimo, że jest zwierzyną, to jego łowcy boją się go jak diabła.
(* – przy okazji muszę napisać recenzję obu bo uważam je za wersje wybitne)

Intryga. Dlaczego CIA pojawia się w pierwszych minutach filmu? Bo ktoś wpadł na pomysł „wyprodukowania” za bagatela 30 milionów dolarów zabójcę idealnego. Projekt ten nazwano „Treadstone”, dostęp do niego mieli tylko wybrani z elity CIA, a Jason był jego pierwszym dzieckiem. Lekkie pranie mózgu, tortury – to wszystko miało sprawić, że powstanie produkt doskonały, który nie zawaha się przed żadnym rozkazem. Ostatnim zleceniem Jasona było zabójstwo, które nie doszło do skutku, gdyż nasza chodząca maszyna do zabijania okazała się mieć ludzkie odruchy. Od tej chwili Treadstone, zaczyna się walić na łeb na szyję. Ktoś wyżej niż rządzący projektem zaczyna się dopytywać o śmierdzącą sprawę. Charyzmatyczny Conklin (idealnie pasujący do roli Chris Cooper), który jest niejako odpowiedzialny za zaistniałą sytuację, zaczyna na szybko zacierać ślady, wysyłając za zbuntowanym agentem kolejnych uczestników projektu. Tutaj naprawdę świetni Nicky Naude, Tim Dutton oraz Clive Oven. Dla Panów duże brawa za wcielenie się w “maszyny” bezmyślnie walczące do końca, dla których najważniejsze jest zadanie. Grający „Profesora” Oven podczas swoich ostatnich chwil życia rozmawia z Jasonem. Już nie jako kat, ale jak kolejna ofiara projektu. W końcowej fazie filmu, dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy, między innymi, że nie ma już Treadstone, pojawia się zaś Black Briar. Nic się nie zmienia, następuje tylko zmiana nazw i stanowisk. Niewygodnych się usuwa, zasłużonych nagradza.

Bohaterowie poboczni. Tutaj także same strzały w dziesiątkę. Może nie do końca jestem przekonany Franką Potente, jako partnerką Matta, ale trzeba przyznać, że i ona daje radę. Przecież to rola drugoplanowa. Reszta to naprawdę pierwsza klasa, osoby, które naprawdę dobrze zagrały swoje role. Joan Allen jako dociekliwa i charyzmatyczna Pamela Landy, docierająca do dokumentów projektu, mimo ich utajnienia – jest świetna. Ward Abbott (Brian Cox) to stale trzymający się stołka agent, który zrobi wszystko, aby jego krętactwa nie wyszły na jaw. Przełożeni w drabinie CIA, stare pierniki, które kryją w teczkach wszystkie grzechy świata, to właśnie “główni źli” w filmie.

Strona wizualna. Mimo tego, że najstarszy film z serii ma już 10 lat, nadal ogląda się go wyjątkowo dobrze. Myślę, że po trochu to zasługa fantastycznej choreografii walk i pościgów, za którą częściowo odpowiada Nick Powell. W każdym ujęciu czuć akcję i napięcie. Jak czyta się książki o szpiegach lub wspomniane wcześniej „Queen & Country,” tak możemy sobie wyobrażać walki – szybkie i brutalne. Tutaj nikt nie zastanawia się, jak zabić przeciwnika. Improwizacja jest najlepszym rozwiązaniem. Bronimy się tym, co nam wpadnie do ręki – niezależnie czy jest to książka, długopis czy kawałek szkła. Naprawdę pierwszy raz jak oglądałem te walki, byłem wprost zaszokowany. Często myślałem, że filmy z Jackie Chanem nie mają sobie równych, a tu niespodzianka.

Oj rozpisałem się. To, co napisałem powyżej to tylko zarys pierwszej części trylogii. Z każdą minutą zaś Wszystkie wątki plączą się coraz bardziej i bardziej, aby na końcu dojść do jednego finału. Chcę także ostrzec osoby, które czytały książkę, a nie oglądały filmu (lub odwrotnie). Oba dzieła się od siebie różną, czasem bardzo. Potraktujcie film jako uzupełnienie książek Ludluma. W ten sposób poczujecie pełny smak obu.

Dla mnie film na 3xTAK.

ONA:

Jason Bourne. A może David Webb? Zagubiony facet, czy wyszkolona maszyna do zabijania? Szpieg, ale po czyjej stronie? Ma amnezję, czy tylko udaje? Kim jest Jason Bourne? I czy naprawdę potrzeba aż 3 filmów, żeby wyjaśnić całą tajemnicę?

Mamy rok 2002. W kinach pojawia się „The Bourne Identity”, film wyreżyserowany przed Douga Limana (którego ja kojarzę jeszcze tylko z „Mr. & Mrs. Smith”), zainspirowany powieścią Roberta Ludluma. I ludzie wpadają w bournoszaleństwo. Poznajemy historię głównego bohatera, ale łatwo nie jest. Załoga kutra rybackiego wyławia ciało młodego mężczyzny, Rozbitek ledwo żyje, ma całkowitą amnezję i kilka dziur po kulach. Nie wiemy o nim nic. Wyjęty z ciała implant wskazuje numer konta w Banku. I po sznurku do kłębka… Z kutra na Morzy Śródziemnym przenosimy się do Szwajcarii. W banku odbiera swój depozyt i zostaje w szoku. W środku znajduje pieniądze, paszporty, telefon oraz broń. W tym samym czasie CIA rozpoczyna polowanie na niego. Coś się święci.

W 2004 roku za kolejną część przygód Jasona B. bierze się Paul Greengrass i powstaje „The Bourne Supremacy.” Główny bohater próbuje układać sobie jakoś życie. Jest gdzieś na końcu świata, ale ma przy boku kobietę, którą kocha. Można by zaryzykować stwierdzeniem, że wszystko jest ok. Niestety, jest kur#!@ko daleko od ok. Podczas kolejnej akcji CIA ktoś go bezczelnie wrabia. Bourne znowu jest na ustach całej agencji. Znowu zaczyna się ściganie i uciekanie. W filmie pojawia się nowa bohaterka, pani Landy, która dostaje zgodę na przeglądanie akt wroga nr 1. Dodam, że Bourne dalej ma ogromne luki w pamięci. Męczą go koszmary, ma umiejętności które go szokują, ale wszystko nie łączy się w żadną całość. Do czasu. Parę zakochanych odnajdują i nakazują wyeliminować. Niestety, ginie tylko kobieta. Jason postanawia się zemścić. I nagle zaczynają wracać wspomnienia…

Mijają 3 lata. Pan Greengrass znowu bierze się za powieść Ludluma.  Agencja z kolei chce zatuszować program Treadstone. Bourne ciągle jest zagrożeniem dla CIA. Jednocześnie chce dojść za wszelką cenę do tego kim jest, co się z nim działo i kto i dlaczego go stworzył. Żeby to zrobić potrzebuje pokonać samego siebie, kilku rywali i tysiące kilometrów. Jego podróż z Moskwy, przez Berlin, Londyn, Madryt, prowadzi go w końcu do Nowego Jorku. Na szczęście jest ktoś, kto mu pomaga. Pewna blondynka w średnim wieku zdaje się chce narobić szumu i zagrać komuś na nosie. W „The Bourne ultimatum” poznajemy całą historię. Jednak jak się okazuje po czasie, historia Jasona Bourne’a to dopiero początek…

 

Cała trylogia to kino bardzo typowe. Co go charakteryzuje, to ciągłe wymienianie kolejnych nazwisk, kolejne postacie, kolejne projekty i za długie pościgi. Ok, całość jest mega imponująca, choreografia walk i biegania za sobą po dachach wciska w fotel, do tego kapitalne udźwiękowienie no i Matt D. Ale ja nie jestem jakąś wybitną fanką tych filmów. Ot, obejrzałam. Nie jestem totalnie zachwycona, nie jestem też zniechęcona. Polecam obejrzeć w całości, najlepiej z fanem/fanką, by łatwiej ogarniać niektóre fakty.