ONA:

Najbardziej oszukana czuję się wtedy, gdy film, który przez pierwsze 30 minut urywa tyłek, nagle okazuje się być beznadziejnym badziewiem, a ja, pełna nadziei liczę, że może pod koniec będzie czekać na mnie coś spektakularnego, co w końcu pokona nudę. Niestety. „Druga twarz” z Richardem Gerem to fajny pomysł, ale zmarnowany. Już Wam mówię dlaczego.

Wszystko zaczyna się od śmierci pewnego senatora. Szybka akcja, ciemny zaułek, w którym kamery nie są w stanie nic wyłapać i bam – polityk z rozprutym w sposób bardzo charakterystyczny gardłem, łapie ostatnie hausty powietrza. Wszystkie poszlaki są jednomyślne – Cassius wrócił. Tylko problem z nim jest taki, że dawno temu zabił go niejaki Paul Shepherdson (Richard Gere), który aktualnie przebywa na emeryturze, chociaż przedtem całą swoją karierę poświęcił temu szpiegowi z Mateczki Rosji. W końcu udało mu się zlikwidować wroga, zatem spokojna starość była zapewniona. A tu teraz taki klops. Zatem, czy faktycznie udało mu się dopaść tego bezwzględnego szpiega? A może cała śmierć była jedynie mistyfikacją? Kim jest/był Cassius? Idźmy dalej… W analizach materiałów dowodowych, przy których znowu jest Shepherdson, niby wszystko układa się w jedną całość, a teorii o tym, że Cassius znowu jest w grze broni młody leszczyk, agent, który ma jeszcze mleko pod nosem – Ben Geary, jednak Paul ciągle powtarza „To naśladowca”. Chcąc, nie chcąc stary wyjadacz musi zacząć współpracować z młodym, który jest w niego wpatrzony jak w boga i który też podporządkowuje swoje całe życie sowieckiemu szpiegowi. Zupełnie jak Shepherdson kilka(dziesiąt) lat wcześniej. Mamy tu typową relację mistrz i uczeń, a tajemnica, szyta w tle, jest coraz bardziej zawiła. Aż tu nagle objawia się nam Cassius i mimo, że to połowa filmu, wszystko jednocześnie traci i sens i tempo, chociaż sporo się jeszcze wydarzy.

Kiedy pada tekst „Ja jestem Cassiusem” – ja zostałam z otwartą buzią i chyba nie mrugałam przez 30 sekund. Ale jak to?! Co się będzie działo jeszcze w filmie, skoro w połowie tajemnica jest rozwiązana?! Okazuje się, że coś tam jeszcze będzie, ale czekać na to zmuszeni jesteśmy aż do samego końca. Totalna sinusoida z emocji i działań: wzbija się do kulminacyjnego momentu, by potem drastycznie opaść i podejrzewam, że w tym miejscu większość widzów zasypia, niezależnie od pory dnia/nocy, potem znowu rośnie, znowu zaskakuje, ale sama końcówka jest błaha. Ot, tak sobie. Ja lubię tego typu sensacje, naszpikowane wywiadowczo-agencyjnymi motywami, ale „Druga twarz” nudzi przez 85% filmu. Dodatkowo jest wiele przygłupich scen, które już totalnie psują wszystko, a nieustanna zabawa w kotka i myszkę jest bardziej karykaturalna i przypomina Toma i Jerry’ego, niż wyspecjalizowanych agentów, którzy są o krok od rozwiązania zagadki. Jednak jeśli chodzi o absurdy, to moim mistrzem absolutnym jest scena z połykaniem baterii, krwawymi wymiotami i szybkim ich zwróceniem, a wszystko po to, żeby wyjść z paki. Cóż, KGB.

Podrasowanie scenariusza, wywalenie z niego zbędnych wątków, nazwisk, miejsc i wydarzeń, wyjawienie prawdy na temat tożsamości sowieckiego szpiega w okolicy końca, a nie początku i większa dbałość o detale, a nie pozbawione sensu bzdury może by ten film uratowała. A tak – minus, minus trzy.

Ps. Richard Gere może i nadawał się do filmów z miłosno-ginekologiczno-książęcymi wątkami, ale jako szpieg – i to jaki – jest daremny.

ON:

Richard Gere jest dla mnie aktorem totalnie bez jaj. Wszyscy przeważnie kojarzą go z „Pretty Woman”. Miałem okazję widzieć jeszcze kilka innych filmów, w których zagrał główną rolę i zawsze było tak samo – nijako. Wsadziłem go do jednego worka wraz ze Steve Martinem, którego komediowa gra aktorska jest śmieszna jak grzybica śluzówki odbytu. Wracając do pana Gere – możliwe, że obrażam teraz zastępy jego fanów lub fanek, ale uważam, że jest on słabym aktorem.

Przekonałem się o tym w dniu wczorajszym, gdy Papi pod nos podsunęła mi „Drugą twarz”. Dzieła tego nawet geniusz aktorski by nie uratował. To szpiegowski kino pełne dziur i niezgodności, w którym brak logiki i sensownego zakończenia. Pierwszy zwrot akcji dostajemy po 10-15 minutach filmu i do samego końca nie musimy się już za bardzo zastanawiać jak fabuła potoczy się dalej. Zaś ostatnie 10 minut to już zupełne robienie wody z mózgu biednemu widzowi, bo głupoty wymyślone przez scenarzystów są naprawdę pierwszej klasy. Paul Shepherdson (Gere) to emerytowany agent CIA, który ma już trochę lat na karku, w wielu akcjach brał udział i swoje zobaczył. Niestety, jakiś koleś rozwala senatora i trzeba go znaleźć, tym bardziej, że wszystko wygląda na robotę sławnego zabójcy Cassiusa. Chyba lepiej by było dla tego filmu, jak by się okazało, że Cassius to ten francuski zespół i zabija on amerykańskich polityków przy pomocy muzyki syntezatorowej. Wtedy przynajmniej bym się pośmiał, a tak absurd goni absurd. Paul zostaje przydzielony jako partner do młodego agenta Bena Geary. Chłopak zafascynowany jest mordercą i jego grupą, nawet napisał o nich pracę. Razem więc pomykają sobie autkiem po mieście, odwiedzają w więzieniu jedynego świadka, który może pomóc im złapać bandziora, gadają sobie o garocie, którą dokonywane są zabójstwa, a wszystko to robią z taka werwą, że wyścig staruszek z balkonikami daje nam więcej rozrywki i adrenaliny. Tytuł filmu spoileruje jego fabułę, wystarczy tylko ładnie połączyć kropki. Gra aktorska jest bardzo średnia i chyba najbardziej mi szkoda Martina Sheena, który swój ogromny talent traci na takie dziadowskie produkcje. Na całe szczęście jego rola jest epizodyczna. Dziełu Michaela Brandta daleko do wielkich Holywoodzikich produkcji z górnej półki. Przypomina trochę jakieś CSI lub inny serial emitowany w godzinach wczesnowieczornych.

Na dziełka tego typu szkoda waszego i naszego czasu. Zaczynasz seans, jego pierwsze dziesięć, dwadzieścia minut daje ci nadzieje na kino akcji pełne adrenaliny, a później jedyne co nas czeka to zawód. Jest dużo więcej lepszych i ciekawszych filmów szpiegowskich, które nie znudzą i nie zmęczą jak „Druga Twarz”.