ON:
Antyutopia jest najgorszym z możliwych ustrojów. Idylla kończy się tak szybko, jak się zaczyna, gdyż opiera się na pełnej kontroli. Widać to było bardzo dobrze w mieście Rapture, we „Władcy much” oraz „Fahrenheit 451”. Narzucona odgórnie kontrola mająca pomóc w umocnieniu więzi społecznych doprowadza do wypaczenia i nie pozwala na zachowania czysto ludzkie. Podobną historię możemy zaobserwować na ekranie podczas seansu „Dawcy Pamięci”.
W czarno-białym świecie, w którym panuje spokój i harmonia, nie ma miejsca na miłość, przyjaźń, wierność oraz inne “złe” emocje. Ważne jest oddanie „radzie”, która sprawuje władzę. Rada ta składa się ze starszyzny, osób mających wiedzę na temat przeszłości, wiedzę, która może być niebezpiecznym narzędziem, szablą kontrolującą ludzkie zachowanie. W tym szarym świecie przyszłości każdy ma swoją rolę. Wraz z nastaniem odpowiedniego czasu osoby otrzymują przydział. Jedni będą zajmować się noworodkami, inni staną się pilotami, a jeszcze inni będą uczniami starszyzny, przejmą do nich nformację na temat poprzednich pokoleń. W świecie tym panują pewne zasady. Ludzie nie mogą dotykać się w miejscach publicznych, nie wolno kłamać, nie można łamać rozporządzeń. Każdego dnia rano należy także przyjąć dawkę pewnego specyfiku, który ma zrobić z nas marionetkę starszyzny. Wystarczy tylko odstawić ten syf, aby zobaczyć świat zupełnie inaczej.
Głównym bohaterem tej historii jest Jonas, młodzieniec pełen wątpliwości, posiadający masę pytań, na które nikt nie chce mu odpowiedzieć. Ciekawość ta skutkuje wreszcie tym, że w dniu przydzielania roli społecznej staje się on „biorcą pamięci”. Oznacza to, że od tej pory będzie miał mentora, osobę zwaną „Dawcą”, która ma obowiązek opowiedzieć mu o przeszłości. Nauka ta ma być żmudna i bolesna, gdyż chłopak będzie musiał poradzić sobie z uczuciami, których do tej pory nie znał. Problem jest taki, że Dawca trafił na dobry grunt, młodzieniec bowiem chce więcej i więcej. Nowe dla niego doświadczenia, otwierają kolejne drzwi do emocji, o których nie miał pojęcia, a odstawione potajemnie leki sprawiają, że świat nabiera barw, dosłownie, jak i w przenośni.
Niestety, wiedza jest największą bronią jaką posiadała ludzkość, a zapisane w książkach słowa potrafiły zabić więcej ludzi, niż nie jeden karabin. Podobnie jest i w tym przypadku. Gdy starszyzna dowiaduje się, jak daleko w swoim szkoleniu zaszedł Jonas, postanawia go zlikwidować.
„Dawca pamięci” nie byłby filmem złym, gdyby nie kilka drobiazgów. Opierający się na książce Luisa Lowry scenariusz skierowany jest do młodszego widza, co widać w całym dziele. Poza tym nie uniknięto wielu pomyłek. Jeśli nie ma uczuć, to dlaczego istnieje coś takiego jak pojęcie przyjaźni, które nie może być znane młodym mieszkańcom społeczności, bowiem nigdy się z nią nie spotkali? To oczywiście tylko przykład, ale chyba wiadomo o co mi chodzi. Całości dopełnia finał pozostawiający bardzo wiele do życzenia. Szkoda, bowiem zapowiadała się niezła dystopijna opowieść, niestety nadal pozostaje nam bazować na klasyce.
ONA:
Znacie to uczcie, kiedy pod wpływem emocji (alkoholu też), krwi, która wypełniona jest hormonami, zapominacie o całym świecie i dajecie ponieść się chwili? To nie jest ważne, że rano macie ochotę odgryźć sobie własną rękę i w popłochu szukacie ciuchów, by uciec z miejsca „zbrodni”. Ważne, że te parę godzin wcześniej było totalne szaleństwo – szaleństwo trochę wbrew własnym zasadom… Znacie to uczucie? Ja mam tak za każdym (no ok, prawie za każdym) razem, gdy sięgam po film sci-fi.
Wiecie dlaczego nie lubię tego gatunku? Bo mam bardzo wysokie oczekiwania. Jeśli od najmłodszych lat swojego życia zna się przygody Ripley i Obcego oraz całe uniwersum Star Wars, to reszta wypada przy tym dość nędznie. Tak, wiem – zbyt mało ich widziałam, żeby wynosić tylko te dwa dzieła na piedestał i kpić z całej reszty, tylko dlaczego za każdym razem, gdy faktycznie sięgam po coś innego, mam ochotę odgryźć sobie nie tylko rękę, ale i całą głowę? W przypadku filmu „Dawca pamięci” dopatrzyłam się 2 plusów: pierwszy z nich to Jeff Bridges, ciągle rewelacyjny aktor, niebywale charakterny i bardzo „mądry” w swoich kreacjach. Drugi plus to biblioteka. Biblioteka, w której się zakochałam i o której będę marzyć do końca swoich dni. Reszta jest nędzna, miałka i zupełnie nudna.
Zmierzamy ku zagładzie. Nie wiem, czy stanie się ona za sto, za tysiąc, czy za milion lat. Nie wiem nawet, czy nie stanie się ona jutro. Wiem, że to nastąpi, że w końcu nadejdzie ten dzień. Czy będzie to wybuch? A może po prostu powybijamy się do ostatniej jednostki… Czy komuś się uda przeżyć? Jeśli tak, to komu? A może uda się ten proces zahamować? Jak to zrobić?
W świecie, który zupełnie pozbawiony jest wad przyszło żyć naszym bohaterom. Z życiem, które my znamy, ma to niewiele wspólnego, chociaż coś tam je łączy. Dzieci się rodzą – co prawda w fabrykach, ale jednak. Trafiają do rodzin. Chodzą do szkół. Pokonują kolejne etapy „wychowania”. Najpierw dostają usamodzielniający ich rower, a potem, z biegiem czasu, zostają dopasowani do odpowiednich ról społecznych. Do tego punktu doszła właśnie trójka przyjaciół: Jonas, Fiona i Asher. Zakończyli oni edukację i stoją na progu dorosłości. Podczas ceremonii każde z nich dowie się czym zajmie się na dalszym etapie życia. Fiona zaczyna pracować z dziećmi, Asher – zostaje pilotem dronu. A Jonas? Cóż, jemu Rada Starszych powierzyła inne zadanie. Miał zostać biorcą pamięci. Podczas spotkań z Dawcą (J. Bridges) miał poznać wiedzę, o której nikt nie wiedział. Miał poznać uczucia, które innym były nieznane. Miał dowiedzieć się o tym wszystkim, co poszło w niepamięć… Bo musicie wiedzieć, że w świecie naszych bohaterów nie było niczego: nie było kolorów, zapachów, smaków. Nie było religii, polityki, ani nawet rodzin. Nie było zwierząt. Nie znane były emocje – ani te dobre, ani te złe. Codzienne zastrzyki blokowały wszelkie objawy „człowieczeństwa”. Każdy element miał swoje miejsce, swoją funkcję i swój cel. Nawet nie istniała śmierć. Owszem, ludzie „umierali”, ale nie była to śmierć taką, jaką my znamy, a jedynie „przejście” do czegoś innego. Taki porządek świata gwarantował spokój. Gwarantował niezachwiane opanowanie, równowagę, pokój. Wszystko było ciche, a ludzie tworzyli harmonię. I w tym porządku pojawił się Jonas, który za dużo widział, zbyt mocno czuł. Jemu całą wiedzę o człowieku – o tych dobrych i tych złych przywarach, przekazał Dawca, który mimochodem dokonał jeszcze czegoś innego. Obudził go… A to, w tak poukładanym świecie, wcale nie było powodem do radości. Zresztą, o czym my tu mówimy. Jakiej radości? Oni nie znali tego uczucia.
Ten film, podobnie jak i jego bohaterowie, był strasznie zdyscyplinowany. Można było przewidzieć każdy kolejny ruch, który za chwilę rozegra się na ekranie. Jest mdły, nudny i wręcz flegmatyczny. Ciągnie się niemiłosiernie i jedynie momenty, w których pojawiają się wspominki z „dawnego” porządku, intrygują. Dawca wybierał wszystko to, co Jonas powinien wiedzieć o człowieku, zarówno to, jakim był niszczycielskim tworem, który zabijał nie tylko naturę, zwierzęta, ale i przedstawicieli własnego gatunku, ale pokazał mu też emocje, pokazał wytrwałość, pokazał kolory. Te momenty są szalenie refleksyjne i dają do myślenia. A potem, kiedy wracamy do szarej, filmowej rzeczywistości, rozpoczynamy proces ziewania i ciągłego zerkania na zegarek. Na 20 minut przed finałem pomyślałam, że może zakończenie uratuje to dzieło, a ja nadal będę mieć rękę. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Finał jest po prostu beznadziejny, zupełnie nieprzemyślany i totalnie skopany. Nie ratuje go nawet Jeff, ani Meryl Streep, która w tej produkcji ma rolę zimnej suki. Odradzam. Jest wiele innych filmów, które zahaczają o sci-fi i które zasługują na uwagę (chociażby „Lucy”, którą zrecenzujemy niebawem).