ON:

1999 rok był dla kinomanów wielkim wydarzeniem. Wtedy w kinie pojawił się kultowy „Matrix”, który  namieszał w głowach wielu osób. Niesamowite efekty, niebanalna historia i próba wsadzenia w kino akcji wątków filozoficznych spowodowały, że wiele osób do dziś uważa matrixową trylogię za dzieło niezwykłe.

Rzecz się dzieje gdzieś w przyszłości. Niejaki Neo (Reeves) jest genialnym hackerem, który poradzi sobie z każdym zabezpieczeniem i systemem. Pewnego dnia w jego życiu pojawia się czarnoskóry kolo o imieniu Morfeusz (Fishnburne) i daje mu ofertę nie do odrzucenia. Wystarczy tylko, że łyknie czerwoną lub niebieską pigułkę. Jedna pozostawi go w tym miejscu, gdzie teraz jest, a druga pokaże mu jak wygląda prawdziwy świat. Neo nie nauczył się, że nie wolno brać narkotyków od nieznajomego czarnoskórego dealera i niestety, ale jego życie stanęło na głowie. Okazało się bowiem, że prawdziwy świat rządzony jest przez maszyny, ludzie zaś są porywani i usypiani. Będąc w fazie snu generują energię, która potrzebna jest do utrzymania świata, który uległ ogromnym zmianom. Na szczęście są takie osoby jak Morfeusz, Trinity, Tank i inni, którzy na pokładzie swojego statku zwanego Nebuchadnezzar, starają się budować ruch oporu. Gdzieś pomiędzy kanałami, starymi miastami, w ruinach cywilizacji jest miejsce zwane Zion, gdzie starają się żyć niedobitki ludzkości. Wszyscy zawsze z duszą na ramieniu, obawiając się ataku maszyn.

Wydarzenia mają miejsce na dwóch płaszczyznach. Jedna to świat rzeczywisty, gdzie ruch oporu walczy z zagrożeniem, druga to system – Matrix, gdzie żyją „śpiące osoby”. Tam wydaje im się, że prowadzą normalne życie, pracują, jedzą i kochają. Nic bardziej mylnego. Wszystko dzieje się w ich głowach. Jednak walka w świecie rzeczywistym nie przynosi powodzenia, więc ruch oporu skupia się na świecie „wirtualnym”. To w wirtualu pojawia się niejaki Agent Smith, który stawia sobie za punkt honoru dopaść Morfeusza oraz jego bandę. Po drodze okazuje się, że jest jakaś przepowiednia o wybrańcu, który ocali ludzi, wydaje się, że może być nim Neo.

Po tych 16 latach od premiery nadal mogę patrzeć na film na dwa sposoby. Jeden, to jak naprawdę dobre kino akcji, które przepełnione jest efektami. Można powiedzieć, że dzieło jest efekciarskie, bardzo przekombinowane, ale właśnie tym się broni. Pomieszanie gatunków, trochę Cyberpunka, trochę twardego sci-fi dało naprawdę fajny efekt. Drugi to pseudo filozoficzny bełkot, który tak naprawdę każdy może sobie podpiąć pod dowolną religię i wierzenia. Nawciskanie przez rodzeństwo Wachowskich postaci i miejsc związanych z różnymi kulturami do jednego wora, nie czyni z tego filmu dzieło o istocie życia i śmierci. Więcej dywagacji na tent temat znajdziecie w wielu książkach sci-fi, które zadają pytania o sens istnienia.

Nie ukrywam, że nawet po latach można wrócić do „Matrixa”, ale ta przygoda nie będzie już tak dobra, jak w dniu premiery.

ONA:

Do „matrixowej” trylogii zabierałam się kilka lat. Poważnie, nie ściemniam. I właściwie teraz już wiem, czemu tak się obawiałam tych filmów. Dawno temu obejrzałam pierwszą część, ale za cholerę nie potrafiłam połączyć faktów, nie wspominając już o tym, że zupełnie nie rozumiałam dlaczego po niej powstały jeszcze dwie.

Ojej, męczyłam się przeokrutnie. Nadal twierdzę, że „Matrix” to majstersztyk, jeśli chodzi o efekty, choreografię walk, kostiumy, kadry, scenografię i mogłabym wymieniać tak i wymieniać, ale… Ja tego filmu nie mogę znieść z powodu tych wszystkich filozoficzno-religijnych odniesień. A z każdą kolejną częścią było tego więcej. Twórcy zaczęli w dziwny sposób nawarstwiać to wszystko, co dla mnie zaczęło niebezpiecznie blisko krążyć wokół tego, z czego zrezygnowałam, czyli religii.

Dla mnie „Matrix” i kolejne części to synonimy przesytu. Tu wszystkiego jest za dużo, chociaż – jak napisałam, pod wieloma aspektami ten film jest po prostu świetny, innowacyjny i wyjątkowy. Można zachwycać się dźwiękiem i jego montażem (za co też zgarniał wiele nagród). Można zachwycać się efektami specjalnymi i właściwie powinno, bo to był 1999 rok, więc pod tym względem mógł kuleć. Tymczasem obejrzałam go teraz – w połowie listopada 2015 roku, a to wszystko tam nadal świetnie śmiga. Bardzo podobała mi się obsada, ale tylko w tej części. Z każdą kolejną wszyscy chcieli być chyba nazwani „najlepszym aktorem/aktorką” więc wyszło jak u Jandy. Oczywiście, Keanu Reeves, który świetnie pracuje ciałem, ma tak tragiczną formę pokazywania emocji, że aż mi go żal.

Podsumowując: „Matrix” – spoko, doceniam, szanuję, ale nie każcie mi tego oglądać jeszcze raz.

Ojej, to ma jeszcze dwie części…