ON:

Nadszedł czas na zamknięcie trylogii „Matrixa”. Ostatnia część to „Matrix Rewolucje”, która brnie jeszcze dalej w bezdenną studnię głupoty i braku pomysłów. Rodzeństwo Wachowskich zgubiło się gdzieś we własnym labiryncie niedopowiedzeń, pseudofilozoficznych głupot i bełkotu. Dostajemy ponad dwie godziny, które tak naprawdę nie tłumaczą praktycznie niczego, pozostawiając widzów z masą pytań. Szkoda. Jednak nie jest to żadne zaskoczenie, po seansie drugiej części można było się spodziewać, że zakończenie „Matrixa” będzie co najwyżej przeciętne.

Fabuła znów sunie sobie swoim torem, akcja i efekty specjalne mają być jej uzupełnieniem. Neo musi udać się do miasta maszyn, gdzie chce rozwiązać problem, a może nawet zawiązać sojusz? Ciężko powiedzieć. W podróży towarzyszy mu Trinity, zaś reszta zespołu wraca do Zionu, który za kilkanaście godzin zostanie zaatakowany przez maszyny. Wiadomo, przecież jeden dodatkowy okręt przeważy szalę zwycięstwa na rzecz ludzi. Jeśli nie wierzycie, to sami sprawdźcie. Smith rozrasta się do ogromnych rozmiarów, a jego klony pochłaniają kolejne części Matrixaa. Musi być też miejsce na element zdrady, która przybiera ludzką, bardzo oczywistą postać. Gdy tak brniemy w zakamarki scenariusza okazuje się, że jedyną naprawdę dobrą sceną jest ta, w której ruch oporu stara się obronić Zion przed tysiącami, jak nie setkami tysięcy maszyn. Jednak jedna scena batalistyczna to o wiele za mało, aby uratować ten film.

Trylogia „Matrixa” stała się dziełem kultowym, ale kultowy jest też „Back to the future”, który pomimo swojego wieku jest poukładany, przemyślany, a co najważniejsze – przetrzymuje próbę czasu. „Matrix” zestarzał się bardzo i nie daje teraz nic z tego, co oferował w dniu premiery. Mogę nawet powiedzieć, że nie dawał nic ciekawego w dniu premiery, a wszyscy po prostu dali się zwieść pięknym opakowaniem, w którym nie było niczego ciekawego. Szkoda.

ONA:

Okej, o ile jestem w stanie zrozumieć, że pewne filmy tworzy się nie tylko dla fabuły, dla emocji, aktorów i tego wszystkiego, tak życzyłabym sobie, by nawet w produkcjach, które oparte są głównie na efektach wizualnych, te wartości by też były. Niestety, Wachowscy stwierdzili, że zrobią trzeci film „z pierdolnięciem”, coraz bardziej oddalając się od jakiegokolwiek sensu. I proszę mi nie mówić, że w kinie sci-fi nie musi być sensu.

Na szczęście niezbyt wiele osób dało się nabrać na „Matrix: Rewolucje”. Ten temat się wyczerpał i miejmy nadzieję, że nikt go już nie odkopie.

To, co ratowało w części pierwszej, tu pogrąża. Wnioski nie zostały wyciągnięte. Nie ma tu elementów zaskoczenia, a bohaterowie od 4 lat miotają się po tym samym. Nie wiem czemu, ale mi ta trylogia przypomina nieco „Hobbita”, przy czym Jackson nieco pazernie wymyślił sobie te 3 części, ale jednak trzymał się fabuły. Wachowscy jako scenarzyści i reżyserzy mogli nam dać coś więcej, coś, co będzie łączyło całą trylogię, ale nie będzie wtórne. Ale jest. „Reaktywacja” mnie zmęczyła, rozdrażniła, bo ileż można pisać i mówić o tym, że „Matrix” jest super, bo efekty. A guzik. Mogli poprzestać na części pierwszej.