ONA:

Poniedziałkowe wieczory na ogół spędzam z mamą. To już taka nasza mała tradycja. Zwykle zapieprzamy na basenie, zostawiając tam kilkadziesiąt długości. Ale nasz basen ma teraz przerwę. Jednak żadna z nas nie miała ochoty porzucić tę wspólną tradycję, więc padło na wieczorne kino. I przyznam się bez skrępowania – pojechałam na ten film tylko temu, że mama chciała. „Żyć nie umierać” to produkcja z bardzo źle przeze mnie ocenianego gatunku. Zaliczam do niego też „Amy”. To gatunek pod nazwą „Na tym trupie jeszcze można zarobić”.

Bartosz Kolano (Tomasz Kot – jedyny plus tego dzieła) to aktor, któremu nie wyszło. Nie ma kariery, a lata chlania doprowadziły do rozpadu jego rodziny. Żona uwiła sobie nowe gniazdko z dala od podłego ex męża, a córka też nie za bardzo dąży do kontaktu z ojcem. Mówi się, że aktor jest od grania jak dupa od srania, ale jeśli nie jesteś w tym ulubionym przez widzów zestawieniu top10, to może być ciężko. Wtedy, by połapać koniec z końcem, bierzesz każdą fuchę. Udajesz klauna, na ułamek etatu rozśmieszasz publiczność. Okres picia jest już za naszym bohaterem. W barze pije sok jabłkowy, nic więcej. Zjada fajki, jest niepoukładany, neurotyczny. Ma jakąś dochodzącą kobietę, ale to żaden związek. To wzajemna wymiana przyjemności. I do tego wszystkiego dostaje wyrok. Rak płuc. 3-4 miesiące życia. Jego przyjaciel daje mu wskazówkę: „Stary, masz 3 drogi do wyboru. Samobój, zabawa na całego i remanent”.

Spodziewałam się czegoś na kształt „Choć goni nas czas”, czyli gorzki i ciężki dramat o śmierci, który neutralizuje trochę dowcip. Co dostałam? Klasyczny polski, chaotyczny, bzdurny i niepoukładany przekładaniec, który wygląda tak, jakby był robiony przez studenta, a nie przez doświadczonych filmowców. Oczywiście całym motorem tego dzieła jest Kot. Na Kota zawsze można liczyć. Kot udowadnia, że podoła, nawet w tak nudnym dziele. Tomasz Kot to jeden z najważniejszych polskich aktorów nie tylko współczesnych, ale w ogóle!

Ale mój największy zarzut nie dotyczy tego jak ten film został zrealizowany, tylko jak jest promowany. Był taki aktor – Tadeusz Szymków. Znałam jego twarz, ale nie potrafiłam dopasować do niej imienia. Niestety zmarł. Rak nie wybiera. Ale na podstawie tej postaci, jego „przyjaciel” (celowo tak oznaczyłam to słowo) – Cezary Harasimowicz, pisze scenariusz. Tak też jest promowany ten film – historia aktora, któremu zostało niewiele czasu i który ostatnie chwile życia wykorzystuje na naprawę problemów i zniszczeń. Oglądasz ten film, a jest on skonstruowany tak, że naprawdę zaczynasz się zastanawiać kto jest kim w tym dziele. A potem na końcu czeka na Ciebie czarna plansza z białymi literami, że to tylko „inspiracja”, że przy Tadeuszu czuwały bliskie osoby. To proszę, wyjaśnijcie mi, bo w mojej głowie się to nie mieści – po co taki chujowy zabieg? Po co „przyjaciel” tworzy dzieło, które robi złudne wrażenie i fałszuje obraz. O wiele bardziej cenię prawdziwe biografie, nawet, jak mają naciągniętą fabułę (jak np. w „Dianie”), niż takie pseudo-inspiracje. Z kina wyszłam wkurwiona i autentycznie oburzona. To żerowanie, a nie sztuka.

Na szczęście w nocy obejrzałam dobry, polski film, ale o tym jutro.