ON:

“Są tylko dwie możliwości: albo jesteśmy sami we Wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające.” – Arthur C. Clarke

Jak czytam słowa Clakre’a to mam dreszcze, bo szczerze powiedziawszy opcja, że gdzieś tam jest jakaś cywilizacja bardziej rozwinięta od naszej, jest niepokojąca. Jestem „Kubusiem fatalistą” i na widok obcego pojazdu nie zaszczekam, nie zaklaszczę uszami i nie pobiegnę witać z otwartymi ramionami przybyszów. Nie ma bata, będę z 16 przecznic dalej, pomykał jak gazela, a podczas taktycznego odwrotu będę się zastanawiał skąd wytrzasnąć coś, co potrafi wystrzelić kilkadziesiąt pocisków na minutę. Nie po to ratuję galaktykę, grając na konsoli, aby podczas inwazji dać się wpierdolić w pierwszej kolejności. No, ale pewnie i tak kosmici przylecą i zrobią z nas mielonkę. „Szithapend”.

Dziś będzie o „Dark Skies”, czyli o horrorze opowiadającym o uprowadzeniach. Temat ten pojawiał się już w „The X-files”, później był wałkowany dziesiątki razy przez różnych scenarzystów i reżyserów. Produkcja Scotta Stewarda nie jest jakaś wyjątkowo dobra, ale potrafi zjeżyć nam włosy na głowie i przyprawić o gęsią skórkę. Reżyser bawi się naszymi pierwotnymi lękami i schematami, jakie znane są z innych, podobnych opowieści, choćby opisywanego wcześniej „Sinistera”. Mieszkanie na przedmieściach rodzina z dwójką dzieci i problemami finansowymi. Praktycznie z dnia na dzień zaczynają się tutaj dziać dziwne rzeczy. W nocy w kuchni ktoś robi sobie z naczyń fikuśne budowle, kolejnego dnia z salonu znikają wszystkie rodzinne zdjęcia, a jeszcze innego o budynek rozbijają się setki ptaków. Początkowo rodzice nie zwracają na wszystko uwagi, ale później zaczynają się coraz to bardziej niepokoić. Jeden z synów wspomina o „Piaskowym Dziadku”. To on ma być za wszystko odpowiedzialny. Nerwowa atmosfera, jaka panowała w domu, stała się jeszcze bardziej napięta, a kulminacją będą dziwne znamiona i siniaki na ciele najmłodszego syna. Zaczyna się czas psychozy. W końcu głowa domu decyduje się na założenie alarmu i kamer, bowiem ma to uchronić wszystkich od złego. Ogromne zmęczenie powoduje jednak, że facet zasypia i budzi się dopiero rano, ale „goście” pozostawiają po sobie ślad. W tym czasie dociekliwa matka kontaktuje się z mężczyzną znalezionym na stronach internetowych. Spotkanie z nim jest szokiem, bo nic nie przygotowało ich na to, co ma dopiero nastąpić.

Nie jest źle. Spodziewałem się czegoś straszniejszego, ale i tak były momenty, że siedziałem jak na gwoździach. Mamy do czynienia z poprawną, szablonową produkcją, opowiadającą o uprowadzeniach. Dla wielbicieli pozycja obowiązkowa, dla innych, ze względu na przestoje, może się dłużyć.

ONA:

Nie za bardzo boję się filmów o kosmitach, bo gdy byłam bardzo małą dziewczynką, której paszczę wypełniały mleczaki, a dupinę zdobiły różowe rajty, miałam za sobą już trzy części przygód Ellen Ripley („Poltergeist” i „E.T” naturalnie też), więc tego typu historie mnie kręcą, ale nie przerażają. Inaczej jest z duchami, ale to wina kościelnych obrzędów, bo to całe „świętych obcowanie” psuje mi głowę do dziś. Ale jak to? W sensie moi dziadkowie są ZAWSZE ze mną? Nawet wtedy, kiedy nie powinni?!

Ale do czego zmierzam. Ja jakoś nie pędzę w stronę horrorów i generalnie jestem bardzo „po tyłach”, jeśli chodzi o ten gatunek, ale czasami coś we mnie wstąpi i oglądam. Ostatnio było o duchach, a dziś – właśnie o kosmitach, którzy czają się w filmie „Dark skies”.

Cała historia dzieje się w czasach współczesnych, na zwykłych przedmieściach, w domu zwykłej rodziny. Ale czy na pewno zwykłej? Berretowie żyją sobie w jakieś tam harmonii, którą co prawda psują problemy finansowe i nieco rosnąca frustracja, ale to jeszcze nie powód do rozpaczy. Niestety, to wszystko błahostki. Pewnej nocy w ich domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy, które potęgują się po zmroku, gdy rodzina kładzie się do łóżek. Zaczyna się od rozpieprzenia wszystkiego z lodówki, ale domownicy sprawę nieco bagatelizują. Potem zaczynają się lepsze zabawy: wyjący alarm, lunatykowanie, znikające zdjęcia i takie tam inne straszaki… Jak to w filmach z ufokami bywa, mamy bardzo mało wyjaśnień, a i przez dłuższy czas atmosfera jest bardzo tajemnicza…

…niestety, potem nieco przygasa, bo skoro potrafię oglądać scenę po scenie nie czając się pod kocem, to jest przeciętnie. Nieprzypadkowo wspomniałam we wstępie o „Poltergeist”, bo fabularnie jest mniej więcej podobnie, tylko obraz sprzed wielu lat przerażał i straszył, a dzieło Scotta Stewarta wieje sandałem. Minimalny zwrot akcji czeka na nas dopiero na sam koniec. Ale mimo wszystko, można obejrzeć. Dlaczego? Bo mimo jawnego bazowania na starych, dobrych i sprawdzonych sztuczkach, mamy przed sobą całkiem interesująco skonstruowane dzieło, w którym atmosfera się zagęszcza przez tajemnicę, a my ciut ciut jesteśmy wodzeni za nos. Ja na przykład w pewnej chwili miałam wrażenie, że to wszystko wymysł głównej bohaterki, która pod koniec okaże się albo opętaną babą, albo chociaż pieprzniętą. Nic z tego!

Oczywiście, jak to w straszakach bywa, wszystko dzieje się pod osłoną nocy, a Berretów najwyraźniej nie ma światła, bo bohaterowie krzątają się w zupełnej ciemności, a ich instynkt samozachowawczy zdechł i legł w gruzach – na Teutatesa, jak mnie to wkurza!

Podsumowując: „Dark skies” to nie jest produkcja, która urwie nam głowę, po której będziemy się moczyć w nocy i która zachwyci nas innowacyjnością. Ale potrafi przyciągnąć naszą uwagę swoją tajemniczością, która niestety – jest zupełnie niewyjaśniona.