Mam kilka ulubionych bandów i najmłodszym z nich jest chyba Guns N’ Roses. Co zrobić, urodziłam się niestety zbyt późno. Podejrzewam, że nie dożyłabym współczesnych czasów, gdybym urodziła się w latach 50-60 ubiegłego wieku, ale hej! Jaką oni mieli wtedy muzykę!!! Co tam się wtedy działo!!!

Jednym z tych zespołów, za którym przepadam kompletnie, są Stonesi. Niepokorni, niegrzeczni, dziwni, wyuzdani, baaardzo niebezpieczni. Zupełna alternatywa do grzecznej czwórki z Liverpoolu, która zresztą tylko taka była „oficjalnie”. Lennon i koledzy też potrafili dać po garach. Bardzo często porównuje się te dwa zespoły, nadal – mimo, że The Beatles nie istnieją już tyle lat. Oba są z Wielkiej Brytanii, oba wystartowały mniej więcej w tym samym czasie, oba tworzyły muzykę wyjątkową, ponadczasową, którą do dziś słuchamy. Oba zespoły w dużej mierze opierały się na sile dwóch osób. U Beatlesów motorem był Lennon i McCartney, a u Stonesów – Mick i Keith. I to właśnie o nich będę dziś pisać.

Chris Salewicz miał ogromne szczęście, że ich znał, i to znał od lat 70. Może dlatego łatwiej było mu wyłapywać pewne zmiany, które zachodziły w relacji wokalisty i gitarzysty. Z przyjaciół, braci, „błyszczących bliźniaków” stali się partnerami, kolegami z pracy. Ale zanim to się stało, to dział się pyszny rock and roll.

Relacja między Jaggerem a Richardsem była wyjątkowa. W muzycznym, seksualnym, alkoholowo-narkotycznym transie przeżyli razem tyle lat. Byli jak dobre małżeństwo, uwielbiali się, pracowali razem, balowali. Niestety, przyjaźń między nimi została mocno zwichrowana właśnie między innymi przez to, co się działo. Uzależnienia, kobiety, problemy, ogromna potrzeba liderowania. Charakterność obu muzyków wychodziła na każdym kroku. Dwóch skrajnych indywidualistów, którzy od 1962 roku musieli grać razem. Dwie bardzo złożone osobowości, bardzo podobne, a jednak bardzo różne charaktery. Może i patrzyli w jednym kierunku, ale z dwóch skrajnie innych perspektyw. Czy dziś jeszcze nazywają się „przyjaciółmi”, czy jedynie „pracują w tej samej firmie”?

Salewicz w bardzo skrupulatny sposób rozkłada tę znajomość na kawałki. Analizuje, wyciąga wnioski, nie boi się stawiać hipotez. Obserwował ich, widział pewne zależności, widział emocje, widział też to całe rockowe szaleństwo, utaplane w miłosnych wielokątach, w alkoholu, w dragach, w dziwnych i czasami bardzo niszczących relacjach. Przyjaźń i nienawiść. Solowe i wspólne cele. Dużo nazwisk, dużo faktów, dużo wspomnień. Mimo, że mam za sobą kilka biografii Stonesów i Jaggera, w wielu momentach ta historia była dla mnie, podczas czytania książki Salewicza, zupełnie nowa. A muszę przyznać, że czyta się ją świetnie. Jedyny minus: za mało zdjęć! Ale ja zawsze na to narzekam.