Ależ to był popieprzony film! Ale tak dobrze popieprzony. Niby reklamują go jako horror, jednak nie jest on straszny. On jest mega wkręcający, dziwny, niejednoznaczny. Co prawda – według mnie – on zrobi wrażenie tylko przy pierwszym seansie, ale totalnie warto.
A quiet place – recenzja
I teraz garść wyjaśnień. Nie lubię horrorów. Nie lubię się bać i szczerze powiedziawszy – ludzi, którzy uwielbiają tego typu rozrywkę, bardzo łatwo szufladkuję. Dobrze, że teraz mam kino bliżej i nie muszę jeździć nocami leśną drogą, bo w innym wypadku już bym chyba nigdy nie pojechała do kina na horror.
Wolę się śmiać i wzruszać, wolę czuć adrenalinę, wolę próbować rozszyfrowywać zagadki. Strachu nie ma na liście. Ale „Ciche miejsce” to film dobry. Warto się „przełamać”. I tak, jak pisałam – on nie jest straszny. Bardziej bym nazwała go pokrętnym dramatem.
No i druga sprawa – Emily Blunt. Dla mnie – po roli w „Diabeł ubiera się u Prady” – ta kobieta ograniczała się wyłącznie do aktorek, które powinny grać w reklamach środku na katar. Ona zawsze wygląda tak, jakby albo przepłakała całą noc, albo miała problem z zatokami, oczami, nie wiem.
Tymczasem najpierw w „Sicario” pokazała klasę, a potem w „Dziewczynie w pociągu”. Chociaż nie, tam też wyglądała, jak w pierwszym stadium zapalenia spojówek, ale zagrała spoko.
Do rzeczy! Mamy niby współczesny, bardzo normalny świat i pięcioosobową rodzinę. Liczba jest ważna. Serio. Coś dziwnego jednak musiało się wydarzyć, bo naszej rodzince „towarzyszą” potwory, które reagują na każdy dźwięk, w momencie pojawiają się i – no cóż – mordują bez mrugnięcia okiem. Średniej urody te potwory.
Swoją drogą – one zawsze wyglądają bardzo podobnie. Ten przypominał mi potworka ze „Stranger Things”.
Mając dzieci – życie w ciszy jest chyba trudne, prawda? W takiej absolutnej ciszy, bo każdy szmer, szept sprawia, że nagle pojawia się krwiożerczy potwór z niepohamowaną ochotą i żądżą mordu.
Tak, w tym filmie praktycznie nie ma dialogów. Nie ma zbyt wielu rozmów. Jest cisza. I ta cisza jest totalnie wkręcająca.
Mam takie wyobrażenie, że John Karasinski, za którym przepadam, pewnego dnia postanowił sobie „Zrobię film od A do Z”. No i zrobił. Zagrał w nim, napisał scenariusz, wyreżyserował, ba – jeszcze do głównej kobiecej roli wziął swoją żonę. I wyszło to bardzo dobrze.
Tak, jak pisałam, film jest na raz – po prostu przy kolejnym seansie nie będzie takich samych emocji – przecież poznamy tajemnicę, dowiemy się kto i jak zginie, hehe, ale przy pierwszym oglądaniu trudno nie łapać. Dobre tempo, kilka solidnych zaskoczeń i tak – kilka razy kłóciłam się z bohaterami, że postępują totalnie kretyńsko i najpewniej zaraz ich coś zeżre, ale nie słuchali.
Bez zbędnych dźwięków. Narracja, którą sami tworzymy. Niezbyt szeroki „świat przedstawiony” i kilka momentów, w których zastanawiamy się nad własnymi wyborami w podobnych chwilach, w podobnym otoczeniu.
I gwóźdź wbity w stopę.