ONA:

Od razu przyznam się Wam, że „Birdman” mnie zupełnie nie zachwycił. Nie wiem czy to przez oczekiwania, po gigantycznej fali pochwał, czy może przez zwykła niezrozumienie tematu. Jedno jest pewne: niczego mi nie urwał, nie powalił na kolana, nie doprowadził do refleksji. Obejrzałam i ciągle zastanawiam się czy to ze mną jest coś nie tak, czy to ja nie widzę tego „czegoś” w tym dziele, czy moi znajomi, którzy tak strasznie zachwycali się ta produkcją, nie są po prostu podatni na odpowiednią promocję. Mnie „Birdman” niesamowicie zmęczył.

Riggan Thomson (Michael Keaton) marzy o sławie. Właściwie o jej powrocie, bo już kiedyś był na szczycie. Teraz chce jeszcze raz tam się znaleźć. Ma mu w tym pomóc sztuka, którą nie tylko pragnie wyreżyserować, ale i w której chce zagrać. Bierze więc na barki ciężki scenariusz, swoje oczekiwania i pragnienia, i mnóstwo innych problemów z tzw. „życia”, które trochę mu się rozsypuje. Do obsady aktorskiej dołącza kapryśny Mike (Edward Norton), kochanka spodziewa się dziecka, a dorosła córka – Sam (Emma Stone) wraca z odwyku i potrzebuje ogromu uwagi. Do tego dochodzi Jake (Zach Galifianakis), który ciągle mówi o kasie i pewna pani krytyk teatralna, która za wszelką cenę chce udupić sztukę naszego bohatera. Wszystko się wali – totalnie. Rzeczywistość miesza się z fikcją, ze scenariuszem, oczekiwania z możliwościami i wydawać by się mogło, że zaraz coś po prostu pęknie, że coś runie.

Po jakiś 30 minutach filmu wiedziałam, że jest on zbyt neurotyczny, zbyt zagmatwany i zbyt emocjonalny, jak na mój gust. Jest bardzo cienka granica, pomiędzy intrygą a „przeintrygowaniem”. Ja już naprawdę nie wiedziałam na czym skupiać się, co jest ważniejsze, co się będzie rozwijać, a koniec końców co się okazało? Że każdy element tej zakręconej układanki był istotny i wpływał na kolejne. Riggan to bohater-metafora. Można w tej postaci odnaleźć wiele problemów, wiele zjawisk. Jest on twórcą, który pragnie znowu coś znaczyć, a nie tylko odcinać kupony od roli sprzed lat. Owszem, czasem ktoś go zaczepi, poprosi o wspólne zdjęcie, ale tylko z powodu kreacji, którą stworzył dawno temu. Był superbohaterem, tytułowym Birdmanem. Teraz stawia sobie poprzeczkę niebotycznie wysoko licząc, że sztuka się sama obroni. Na ziemię sprowadza go wiele osób, ale córka chyba najbardziej. Zaćpana dziewczyna, która robi same problemy, jest odzwierciedleniem współczesnego człowieka, działającego pod wpływem chwili, uzależnionego od mediów społecznych, z ogromną potrzebą „bycia”, ale czy w tym „byciu” potrzebne są jakieś wartości poza liczbą odsłon i followersów? Riggan nie chce tego. On ciągle łudzi się, że publiczność zachwycona będzie jego sztuką. Tu naprawdę metafora goni metaforę, a pewne „powiązania” przy głębszej analizie nie wydają się przypadkowe, a misternie zaplanowane. Birdman – superbohater, który dał popularność. Coś jak Batman, prawda? Główna rola – Michael Keaton. To sprawdzony sposób na odzyskanie fejmu – zagrać superbohatera. Sznyt ten sprawdza się od lat, tylko potem dość ciężko zrzuca się łatkę. Iñárritu w dość specyficzny sposób rozprawia się w „Birdmanie” nie tylko ze społeczeństwem, ale przede wszystkim – ze swoją branżą. Obnaża aktorów, reżyserów, cały przemysł teatralno-filmowy, pokazując, że tak naprawdę mało komu zależy na „sztuce” samej w sobie, bez dodatkowych elementów.

Mogłabym o tym filmie rozprawiać w samych superlatywach, gdyby nie jedno „ale”, ale o nim na końcu. To dzieło jest mistrzowsko zagrane. Świetnie ogląda się zarówno Keatona, jak i Nortona. Panowie są ciągle w rewelacyjnej formie i aktorsko potrafią zrobić wszystko – nawet w jednym filmie. Ich bohaterowie są przepełnieni różnymi emocjami. Ich zachowania się czasem tak popieprzone, że aż miło się patrzy. Idźmy dalej: kamera. Dawno nie widziałam tak perfekcyjnie prowadzonego filmu właśnie pod względem technicznym. Reżyser, montaż, operatorzy – klasa. Co dalej? Muzyka. Świetnie dopełnia to, co dzieje się w filmie. Nie jest tłem, jest za to stałym elementem, który pobudza jeszcze bardziej. I teraz dochodzimy do fabuły – do mojego „ale”. W tym filmie było wszystko. Poważnie. Były problemy prywatne, zawodowe, był przerost ambicji, były głosy w głowie i dziwne umiejętności. Było problemowe dziecko, niezbyt chciane dziecko. Było zderzenie przeszłości z teraźniejszością. Był strach przed krytyką. A kiedy główny bohater zaczął latać, stwierdziłam, że chyba zbyt wiele filmów typu „Die Hard” oglądałam, by zrozumieć głębię tego. Przekombinowane, rozemocjonowane dzieło, którego nie jestem w stanie objąć moją głową. Dobre, ba – bardzo dobre, ale zdecydowanie przekroczyło granicę „przemetaforyzowania”.

ON:

„Birdman” to film słaby, to dzieło, które jakimś cudem wbiło się na oscarową listę i nadal zastanawiam się dlaczego. Do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl. Akademia znudziła się prostymi, łapiącymi za serce obrazami i do zbiorowego wzwodu potrzeba im przekombinowanego i trudnego w odbiorze filmu. Brawo! Udało się wam! 9 nominacji w tym te w najważniejszych kategoriach. Dlaczego?

„Birdmanowi” nie można odmówić jakości gry aktorskiej. Michael Keaton i Edward Norton naprawdę świetnie wcielają się w swoje role. Reszta obsady jest dobra lub w najgorszym wypadku przeciętna. Nie rozumiem nominacji Emmy Stone, która w tym filmie jest autentyczna jak traszka. Jej wielkie oczy i szerokie usta nie pasują do tego filmu zupełnie.

„Birdmana” rozpatruje się na wiele sposobów. Riggan Thomson (Keaton) to podstarzały aktor, który ma na swoim koncie rolę w superbohaterskim filmie. Zrobił furorę jako Birdman, ale chce zerwać z tą etykietą. Riggan postanowia wystawić na Brodwayu adaptację opowiadania Rymonda Carvera. Sztuka ta ma być wielkim powrotem do sławy. Musi być zagrana w sposób perfekcyjny. Niestety, wszystko idzie nie tak, jak powinno.

Riggan ma problemy. Beznadziejnego aktora wymienia na Mike’a Shinera (Norton), który, jak to z gwiazdami bywa – ma swoje odpały. Na planie chce pić prawdziwy alkohol, jego łapy kleją się do każdej laski, a on sam czasami gwiazdorzy tak bardzo, że nie ma się co dziwić, iż reżyser sztuki daje mu w pysk. Inna sprawa, że sztuka nie ma prawa się odbyć, jeśli nie będzie odpowiedniej ilości kasy w budżecie, a jak to bywa – skarbonka opróżnia się bardzo szybko. Mało? No to dodajmy, że jedna z dziewczyn, z którą bzykał się reżyser, jest w ciąży, a jego córka Sam właśnie rzuciła dragi i wymaga naprawdę wyjątkowej opieki. Poza tym mamy tu obawy przed złymi recenzjami, spotkania z prasą i całą masę nieprzewidzianych wypadków. Tak teraz wygląda codzienność Riggana Thomsona.

Jest jeszcze jedna rzecz, którą warto wspomnieć, a mianowicie mężczyzna często rozmawia ze swoim bohaterem, Birdmanem, którego grał jakiś czas temu. Birdman stara się przekonać mężczyznę do powrotu na wielki ekran. Chce dojść do wielkości, sławy, jaką mają bohaterowie Avengers lub podobnych dzieł.

„Birdman” jest przekoloryzowany i na siłę wypełniony emocjami, które zupełnie nie pasują do niektórych scen. Wrzeszcząca na ojca Emma jest sztuczna, a niedopowiedzenia i sceny charakteryzujące kino superbohaterskie to element zupełnie niepotrzebny. Może miały one na celu wprowadzenie swoistej niewiadomej, ale wydaje mi się, że przez nie jest więcej zamętu, chaosu.

Do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Musiało upłynąć trochę czasu bym docenił Republikę i Ciechowskiego, jeszcze więcej abym przekonał się do prozy Dicka. Możliwe, że podobnie jest z „Birdmanem” – może za kilka lat odkryję to dzieło na nowo. Niestety, w chwili obecnej jest to dla mnie stworzony na siłę gniot, do którego dokłada się ideologię, której tak naprawdę jest brak. Szkoda kasy na bilet, poczekajcie, aż film pojawi się w taniej serii.