ONA:

Wybierając „Computer chess” na wieczorny seans „do pracy”, spodziewałam się czegoś w stylu „The Social Network” – czyli lekki, ale interesujący i intrygujący film „komputerowy”. Przeczytałam jednocześnie gdzieś opinię, że przeciętny oglądacz filmów typu „Zmierzch” czy „Umrzyj mocno” nie będzie zadowolony z tej produkcji. Cóż – ja lubię komercyjne kino i tak – ta opinia zupełnie pokryła się z moim wrażeniem. Pierwsza rzecz: nie oglądajcie tego filmu jako tła do czegokolwiek, nawet do oddychania – bo się można bardzo łatwo znudzić i wybić, gubiąc wszelkie możliwe wątki. A o co chodzi? Ano o komputery, ale w latach 80-tych. Grupa zapaleńców, totalnych geeków pragnie zagrać w szachy i w tym calu organizują weekendowy turniej. Ale to nie są takie zwykłe szachy – w tym przypadku chodzi o komputerową wersję gry. Problemy pojawiają się bardzo szybko. A obecność kobiety w tym gronie potęguje pewne emocje. I jeśli faktycznie ten film byby taki – to całkiem możliwe, że spodobałby mi się, jako przedstawiciel trochę introwertyczno-nerdowskiego kina. Niestety, ten film jest dziwny i bardzo specyficzny, i wierzcie mi – do teraz nie wiem o co w nim chodziło. Jedyny pozytyw, o którym mogę wspomnieć to stylizacja i klimat – sama kwintesencja lat 80-tych, czarno-biała „klisza”, kostiumy i scenografia jak z tamtych czasów. I to by było na tyle.

Nie jestem w stanie wykrzesać z siebie chociażby minimum zadowolenia po tym filmie. Jest przekombinowany, przeintelektualizowany i do tego przenudny. Jest zupełnie pozbawiony tej ikry, której wymagam, by chociaż powiedzieć, że dane dzieło było niezłe. Tu nie ma nic. To klasyczny przykład na marnowanie kasy, czasu i życia. I pomyśleć, że mogłam zamiast tego obejrzeć po raz kolejny filmową historię o założycielu fejsunia…

Także ten – ja „Computer chess” odradzam, bo to po prostu przerost formy nad treścią. Film jest mdły i nudny, zupełnie nijaki, a ja po raz kolejny zderzyłam się boleśnie z kinem „ambitniejszym”. I wychodzi na to, że tandeta daje mi o wiele więcej radości. „Chleba i igrzysk” – jak mawiali moi przodkowie!

ON:

Jeśli chcecie obejrzeć nieśmieszną komedię o komputerowych nerdach, która stylizowana jest na amatorski, czarno-biały film nagrany w latach 80-tych, to możecie zabrać się za „Computer Chess”.

Cały czas czytam, że to dzieło ma ukryte drugie dno, że po prostu ludzie go nie rozumieją itd. Kurwa, jakie drugie dno? Banda komputerowych nerdów z początku lat 80-tych, spotyka się w obskurnym hotelu i przez kilka dni bierze udział w szachowym turnieju. Jego wyjątkowość polega na tym, że programy komputerowe konkurują z ludzkimi graczami. Mamy kilka zespołów i zero akcji. W tym filmie poza przekombinowanymi rozmowami o programowaniu, CIA, bezpieczeństwie kraju oraz AI, nie ma zupełnie nic. No właściwie zapomniałem dodać, że jest jeszcze jeden kolo, który nie może zameldować się w hotelu, bowiem podziano jego rezerwację i śpi gdzie tylko się da. Porywające jest to wszystko jak sraczka.

Właściwie w tym filmie nie ma nic, co mogłoby mnie przekonać, by Wam go polecić. Może w jakimś miejscu we wszechświecie jest te kilka osób (łącznie z reżyserem), które rozumieją tenże gówniany scenariusz, zakrapiany psychologicznym i programistycznym bełkotem. Możliwe, że to ambitne i artystyczne kino, którego nie zrozumiem. No cóż, mówi się trudno, bowiem nie jest mi to potrzebne do szczęścia. Myślę nawet, że nie jest to potrzebne do szczęścia żadnemu widzowi, który po kilkunastu minutach wyłączy ten gniot. Jeśli ktoś mi zarzuci, że po prostu nie lubię takiego kina, to się z nim nie zgodzę. Nie raz widziałem dobre ambitne filmy, które nie wywoływały u mnie chęci wydłubania sobie oka.

Reasumując. Szachy, czarno-biała 8mm klisza, stare komputery drukujące na starych taśmach drukarskich, brzydcy kolesie w wielkich okularach, kilka brzydkich kobiet także w wielkich okularach, brak konkretnego scenariusza i epizod ze sztuczną inteligencją, to wszystko daje nam „Computer Chess”. Jeśli jeszcze Was nie zniechęciłem to rozpoczynacie seans na własną odpowiedzialność.