ONA:

Są różne sposoby spędzania piątkowego wieczoru. Można iść zabalować, urżnąć się w trupa i wrócić w niedzielę, można też zakopać się pod kołdrą i zapomnieć o całym bożym świecie. Można zakotwiczyć przy telewizorze, przy konsoli, przy książce – co kto woli. Mój plan zakładał, że połączę wszystkie te opcje w jedną: mały drink, włochacze, wyciągnięte nareszcie nogi i film. Skończyło się tak, że do prawie 2 w nocy szlochałam, bo wrażliwe ze mnie dziewcze, przynajmniej, jeśli chodzi o filmy.

Ze „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” było tak, że chciałam to obejrzeć, potem zapomniałam totalnie, ale od momentu, kiedy istnieje ten blog, jesteśmy zalewani rekomendacjami pt. „Musicie to zobaczyć”. I tymi słowami skończyła się moja piątkowa dniówka. Musiałam obejrzeć ten film, póki istniał w ogóle w mojej głowie. Poza tym, Sandra Bullock i Tom Hanks to dla mnie wystarczająco dobre polecenie. Ale po kolei.  Reżyserią tej produkcji zajął się Stephen Daldry, czyli facet od „Godzin” czy „Billy’ego Elliota” – twórca bardzo specyficzny i genialnie opowiadający spokojne historie, pełne emocji. Z kolei scenariusz to dzieło pana od Forresta Gumpa, czyli Erica Rotha, który ma na koncie nie tylko jeden z najgenialniejszych filmów o zwykłym człowieku, ale i takie perełki jak „Monachium”, czy „Zaklinacz koni”. Na starcie mamy zatem niezły duet twórców, którzy przenoszą nas w szalenie emocjonalny świat i robią to cholernie dobrze. Idźmy dalej: w rolach głównych, ale nie najgłówniejszych: T. Hanks i S. Bullock oraz młody Thomas Horn, który mając jakieś 14 lat, musiał zmierzyć się z ekstremalnie dramatyczną rolą dziecka, dotkniętego syndromem Aspergera (swoją drogą, Dawid po seansie stwierdził, że ja „też to mam” – pffff). A cała historia dzieje się w Nowym Jorku chwilę przed, w trakcie i zaraz po zamachach z 11 września. Zaczynamy „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”…

Oskar Schnell jest wyjątkowym dzieckiem. Jego funkcjonowanie na świecie nie jest typowe, ale zaburzenie, które posiada sprawia, że jest osobą wyjątkową, bardzo ciekawą świata, zaangażowaną i inteligentną, ale i kruchą, przerażoną i z ogromną ilością fobii. Na tym właśnie polega Zespół Aspergera (wiem, bo przez 5 lat mi to do głowy wciskali na różnego rodzaju psychologiach i pedagogikach). Jest otoczony ogromną miłością rodziców i babci, ale to z tatą (Hanks) ma najlepszy kontakt. Thomas Schnell to postać, która nam w filmie jedynie „myka”, ale robi to w taki sposób, że za każdym razem w kącikach oczu pojawiają się słone kropelki… Zupełnie inaczej mamy w przypadku Lindy (Bullock) – mamy, która po śmierci swojego męża staje się totalnie nieobecną amebą. Różnie ludzie reagują na utratę najbliższej osoby, ale ja miałam cholerny problem z nią, mając nie raz ochotę wrzeszczeć na pół mieszkania „Wyłaź babo z tego wyra, dzieciak ci się szlaja po nocy po metropolii!!!” – na szczęście, pod koniec ta bohaterka odsłoniła to bardziej pozytywne lico. Tak, już to napisałam mimochodem. Spokój Schnellów burzy atak terrorystyczny, który wstrząsnął całym światem. Ginie Thomas, a jego syn i żona za cholerę nie potrafią poradzić sobie z tą stratą. Po roku od tych traumatycznych wydarzeń, Oskar postanawia wejść do pokoju taty, w którym wszystko było takie, jak przed jego śmiercią. I w niebieskiej wazie (którą nota bene stłukł) znalazł tajemniczy klucz, w kopercie z napisem „Black”. Pamiętając te beztroskie chwile, kiedy to z tatą bawili się w poszukiwaczy skarbów (i z narastającą „paranoją”, typową dla swojego schorzenia), mały postanawia sprawdzić co to za klucz i do czego pasuje. Jego pierwszym „przystankiem” podczas „wyprawy” jest najbliższy ślusarz. A potem dopiero się zaczyna. Oskar chce dotrzeć do wszystkich osób w NYC, które noszą nazwisko „Black”. Jest ich ponad 200. Ale mały jest zdeterminowany i koniecznie chce rozwiązać tę tajemnicę. Nie chcę wiedzieć nawet tego, jakie są statystyki i na ile kluczy/zamków przypada na jedną osobę, ale ten plan raczej nie ma szans na powodzenie… Wkrótce dołącza do niego tajemniczy mężczyzna, który nie mówi i razem przemierzają wszerz i wzdłuż miasto, walcząc z własnymi traumami. Spotykają mnóstwo osób: jedni bardziej, inni mniej życzliwi. Jedni tulą i płaczą, słysząc wzruszającą historię Oskara, a inni przeganiają z wrzaskiem. Ale żadna z tych osób nie potrafi pomóc bohaterowi. Chociaż, to tylko pierwsze i zupełnie błędne wrażenie. Żeby Was zachęcić do seansu dodam, że koniec końców klucz trafia w odpowiednie miejsce…

Ten film jest na wpół mistyczną baśnią, osadzoną we współczesnym świecie i nie ma w niej ani jednorożców, ani elfów, ani żadnych innych stworów, tylko kilka osób, które walczą same ze sobą. Jest spokojnie, ale nie nudzimy się zupełnie. I jest wypływająca nauka –„Nigdy się nie poddawaj.” Obiektywnie patrząc: dzieło jest paradoksalnie idylliczne i mimo wszystko odrealnione, ale to w żaden sposób nie wypływa na pozytywny odbiór.

ON:

9.11 jest pewną granicą, grubą krechą oddzielającą, to co było i co jest. Straszne jest to, do czego zdolni są ludzie i jak bardzo wymyśle znamy sposoby wyrządzenia sobie krzywd. Tej nocy pokażemy wam osiem najlepszych sposobów na zabicie człowieka po cichu.” napisał Haldeman w Wiecznej wojnie”, w tym samym dziele przeczytamy „60 sekund wystarczająco dużo czasu aby umrzeć tysiąc razy”. Lubimy się w zadawaniu bólu bliźniemu. Niezależnie czy będzie to na podłożu religijnym, czy po prostu psychicznie wykańczamy bliskich. Człowiek jest drapieżnikiem. Stoimy na samym szczycie drabiny, a najgorsze jest to, że nasza drapieżność jest nieobliczalna. Jesteśmy niewiadomą, supernową, której eksplozji nie potrafimy przewidzieć. Właśnie przez to dochodzi do wydarzeń, jakie miały naście lat temu w NY.

W tym całym pierdolniku najbardziej cierpią jednostki niewinne, mowa tu o dzieciach. Jeśli dorośli chcą się zabijać – dajcie im miecze, dajcie pistolety i wyślijcie na odległą asteroidę, tam niech sobie wytłumaczą o co im kurna chodzi. Niestety ,wojna przestała posługiwać się kodeksem honorowym wieki temu, a może nigdy się nim nie posługiwała? Najbardziej bolą mnie chwile, gdy zabijane są psy i dzieci. Nie ma większego chuja nad tego, który podniesie rękę/pałkę/pistolet na te niewinne istoty. Wojna doprowadza od momentów, gdzie dorośli giną, a dzieci zostawione są same sobie. Nie potrafią sobie poradzić ze stratą. Jak wytłumaczyć małemu chłopakowi, że jego tata zginął w WTC i już nigdy nie wróci? Jak pomóc mu z poczuciem winy, jakie zżera go od środka? Właśnie wydarzenia z 11.9 są podwalinami pod historię opowiedzianą oczami dziecka, chłopca, który poszukuje własnego „odkupienia”. Oskar Schell jest chory na Zespół Apergera. Na pierwszy rzut oka, wszystko z nim jest okej, ale jeśli poznamy go bliżej zobaczymy, jak duże problemy sprawia mu zaakceptowanie zmian, jakie zachodzą w codziennym życiu. Tłum, pociągi, windy – to tylko część czynników zewnętrznych, które wzbudzają w nim ogromny niepokój. Wpływ na jego wychowanie miał jego ojciec Thomas. Potrafił on zainteresować go na tyle różnego rodzaju łamigłówkami, zagadkami, że chłopak nie zwracał uwagi na czynniki wywołujące strach. Niestety, Thomas w „tym dniu” był na spotkaniu w jednej z wież. Cały ciężar opieki spada na barki Lindy – mamy Oskara. Tyle, że między nimi nie ma tej bliskości, czegoś, co między ojcem i synem było cholernie naturalne. Widać, że ich drogi biegną równolegle i nigdy się nie krzyżują. Jest miedzy nimi przepaść, jak na górskiej autostradzie. Tyle, że Linda nawet, jeśli tego nie widać, stara się bardzo, by odzyskać swojego syna, aby nie odpłynął w autyczną pustkę. Dzieciak wyrusza w specyficzną podróż po Nowym Jorku, stara się bowiem odnaleźć zamek do klucza, ostatniej rzeczy jaka została mu po ojcu. Aby to zrobić musi znaleźć osobę o nazwisku Black. Rozpoczyna samotne podróże po NY, podczas których składa wizyty kolejnym „czarnym” osobom. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że cały czas ma ze obok siebie swojego anioła stróża.

„Strasznie głośno, niesamowicie blisko” to dramat potrafiący złapać za serce i pomimo tego, że chwilami naiwny, to ma coś w sobie. Narrator, w postaci małego chłopca, zmienia punkt naszego widzenia, trochę jakbyśmy wszystko oglądali z jednego metra dwudziestu centymetrów nad ziemią. Ale nie spodziewajcie się czegoś wyjątkowego, to wszystko gdzieś już kiedyś było. Tak czy inaczej warto poświęcić trochę czasu na to dzieło.