Julię Child kocham odkąd zobaczyłam film „Julie i Julia”. Może to magia Meryl Streep podziałała, może to całkiem fascynująca historia Amerykanki w Paryżu, a potem w innych zakątkach Europy. A może po prostu chodziło o połączenie dowcipu i jedzenia?
Julia Child – Moje życie we Francji – recenzja
Najpewniej to wszystko poukładało się w całość. I gdy po raz kolejny obejrzałam wspomniany film, postanowiłam przeczytać książkę, od której wszystko się zaczęło. Profilaktycznie zamówiłam też książkę kucharską z przepisami Julii, którą przeczytałam w łóżku, zaśliniając wszystko. Z chusteczek, które miałam obok łóżka, robiłam zakładki ‚Który przepis chcę wypróbować” . Najchętniej to bym po prostu zrobiła wszystko. Tak, całkiem możliwe, że te z mięskiem też.
„Moje życie we Francji” to książka porywająca. Julia Child bardzo dokładnie opisuje miejsca, ludzi, wydarzenia i… co najważniejsze – jedzenie. Po prostu czujesz to rozpuszczające się masło, to soczyste mięso, pachnące owoce, to wino, które chlupocze w kieliszkach. Serio, czytając te wspomnienia, chcesz przeżyć coś takiego.
Poza tym, to fascynująca opowieść o miłości. Takiej na zawsze. W tym wypadku – serce Child dzieliło się na dwie części – dla jej męża, Paula i dla jedzonka.
Książka uzupełniona jest o przepiękne zdjęcia męża Julii, które dokumentują ich fascynujące, bogate w doznania i przeżycia życie. I te przygody! I ludzi, których mieli wokół. A wszystko z dozą humoru, dowcipu, takiego klasycznego celebrowania życia, bo mimo tego, że los rzucał ich w różne miejsca, że było pod górkę, to oni zawsze lojalnie razem, radośnie, z werwą, która pomagała im pokonać każdą przeszkodę.
Coś dla fanów gotowania, podróżowania, niebanalnego dowcipu. I oczywiście – dla fanów biografii.
Może ja niekoniecznie odkryję w sobie wirtuoza garów, ale z pewnością – Julia pokazała mi, że nawet w późnym wieku można się czegoś nauczyć, więc… zaczęłam uczyć się francuskiego!