ONA:
Jerzy Stuhr dawno, dawno temu, kiedy ja nie byłam nawet w planach, a Dejw kończył już studia, zaśpiewał w Opolu piosenkę „Śpiewać każdy może”. Wiadomo. Ale czasy się zmieniły. Czasownik „śpiewać” został wyparty przez inny. Jaki?
Pisać.
Pamiętam ten moment jakiś czas temu, gdy miałam nagłą, silną potrzebę kupienia jakieś książki. Spakowałam ukochanego do korsiarki i pojechaliśmy do najbliższego Empiku. Prawie całą drogę dyskutowaliśmy co kupimy. Ja nie wiedziałam, czy chcę coś z sensacji, czy jakąś biografię, czy może zupełnie coś innego. Głód literek był przeogromny. Przyjechaliśmy na miejsce, a mnie już od progu uderzyła wystawka. Same znane pyski. Kasia C. radziła jak być seksowną mamuśką, Krzysiu I. jak dobrze wyglądać po 40-ce, wspomniany już pan Jerzy pisał o walce z chorobą. Był też Radek M., Kinga R., i cała reszta śmietanki. Ja mam to czytać, tak? Okej, nie. Jeszcze jak dana knicha ma w sobie chociaż znamiona wspomnień, gdy jest ciekawa, jak na przykład „Nie wszystko na sprzedaż” Beaty Tyszkiewicz, to chętnie, szczególnie, gdy osoba faktycznie ma nam coś do (o)powiedzenia. Gorzej jak czekają na nas pseudofilozoficzne wymiociny o życiu. Moim zdaniem to nie jest nawet literatura. Poradnik, napisany przy pomocy gromady redaktorów, w którym przedstawione są dziwnego rodzaju zasady, jak z podręcznika nie tyle dla akwizytora, ale dla potencjalnego przywódcy sekty. Ale dlaczego o tym piszę? Bo pisanie książek: poradników, powieści, wspomnień, stało się sposobem promowania siebie na tzw. „Inteligenta”. Zatem wydałeś książkę? That don’t impress me much. Nasz rodzimy szołbiz to moim zdaniem tak żałosny grajdziołek, że szkoda o nim rozpisywać się i rozmieniać na drobne. Ale cóż, to moje zdanie. Bo na przykład taka pani Karolina Korwin-Piotrowska postanowiła wydać o nim książkę. Historia heklowania na śląsku cieszyńskim jest ciekawszą pozycją. 729 sposobów na zdobne układanie poduszek jest ciekawszą pozycją. Instrukcja użycia domestosa bardziej wciąga i daje więcej, niż „Bomba”, nad którą zaraz będę się pastwić.
KK-P – niegdyś dziennikarka zajmująca się przede wszystkim filmem (i z tego mam zamiar ją pamiętać), kobieta, która przeprowadziła wywiady z wielkimi i Większymi, której wiedza na temat kina i sztuki była ogromna, teraz jest babą w maglu. Dosłownie. Co lepsze, dorabia sobie do tego chorą ideologię, bowiem ona ma misję. Ona chce pokazywać Polakom jak nasz rodzimy gwiazdozbiór jest ubogi. Ona chce obnażać prawdę, kpić i szydzić, żebyśmy my wiedzieli, że Kasia Skrzynecka jest królową pasztetu. Jej poziom zamyka się w zdaniu, którego zresztą jest autorką, na temat lewatyw: „90 procent polskiego show-biznesu robi sobie lewatywy. I nałogowo operacje plastyczne. Narkotyki, operacje plastyczne, lewatywy – o tym się nie mówi.” Bardzo dziękuję pani Karolino za to, że teraz nie myślę o żadnym polskim aktorze, muzyku i twórcy bez wyobrażenia sobie go z rurą w dupie. Bardzo to smutne. Nie, nie wlewanie przez odbyt płynu do jelita grubego w celu usunięcia mas kałowych, ale to, że pani KK-P postanowiła o tym poinformować cały biedny kraj nad Wisłą.
„Bomba. Alfabet polskiego szołbiznesu” jest kompendium wiedzy na temat gwiazd, gwiazdek, celebrytów i całej reszty, napisany wyłącznie z punktu widzenia pani autorki, oparty na plotkach. Wiecie, taki pudelek, którego ktoś ładnie złożył do kupy, obłożył oprawą i nazwał książką. Moim zdaniem „Bomba” to kompletny niewypał. Materiały prasowe na prawo i lewo bombardują nas tekstami, że jest to książka, która obdziera ze złudzeń nasze wyobrażenia. Podobno „punktuje pustkę i bufonowatość”. Według mnie autorka ośmiesza się i nic więcej. Wychwala pod niebiosa tych, którym nie można nic zarzucić, przy jednoczesnym kpieniu z tych, których ona nie lubi. Nie sposób tego nie zauważyć. Okej, jak ktoś decyduje się na tego typu publikację, to mógłby zachować minimum obiektywizmu, a nie szarżować wyłącznie swoim punktem widzenia. Nie widzę tego punktowania. Widzę zachowawczość, chyba w obawie przed jednym wielkim pozwem przeciwko autorce. „Uprzedzam: jeśli to czytasz, musisz być przygotowany na niezłą jazdę” – przepraszam, że co? Gdzie ta jazda? Gdzie te sensacje? Dużo szumu, dużo promocji, straszenia i zdań typu „Wiem, ale nie powiem” i tyle. Ale to chyba sznyt tej pani. Z niezależnej dziennikarki zajęła się nędznymi plotkami, ogrzewając swoje coraz starsze jestestwo w ich blasku. Jakie to polskie, jakie to smutne.
Polski grajdziołek gwiazd i gwiazdek wypełniony jest nadmuchanym blichtrem, brokatem (naturalnie wypożyczonym), botoksem i pawimi piórkami. To wiedzą wszyscy. Zatem, cytując klasyka: Na chuj drążyć temat?!
PS. Zapraszam również na recenzję mojego funfla, Kacpera!