Zawsze to powtarzam: filmy o zwykłym życiu i zwykłych ludziach stają się… niezwykłe. Zapadają w pamięć, a widzowie utożsamiają się z nimi. To może być najprostsza fabuła, najzwyklejsi aktorzy. I historia, która może przytrafić się każdemu z nas. Albo lepiej: historia, którą znamy z własnego życia.
I takim filmem jest „Lady Bird”. Niezwykle zwykły.
Lady Bird – recenzja
Opowieść o dojrzewaniu. O „zdobywaniu” doświadczenia, o uczeniu się dorosłości. O przekraczaniu swoich granic, o relacjach, o problemach i decyzjach.
Tytułowa Lady Bird to nastolatka o imieniu Christine (Saorise Ronan), która pochodzi z przeciętnej rodziny, uczy się w katolickim liceum, stoi przed ważnymi, dorosłymi decyzjami, które najpewniej mocno wpłyną na jej dalsze życie. Są więc pierwsi chłopcy, pierwsze rozczarowania, porażki. Są też problemy z rodzicami, z hajsem. Problemy z rozpoznawaniem kto jest przyjacielem, a kto tylko udaje. Problemy z drużynami: tymi, w których się jest, w których chce się być… Wszyscy przez to przeszliśmy, wszyscy mieliśmy wrażenie, że spotyka nas całe zło świata, że raz wyrządzona krzywda na zawsze zmieni nasze patrzenie na świat, że po jednej nieudanej próbie już na zawsze będziemy mądrzejsi. Że już nas nikt nie skrzywdzi, nie oszuka, że będziemy bardziej cwani. Że wyrośnie nam pancerz, który uchroni nas od całego zła.
Gówno.
Patrząc na losy tytułowej Lady Bird miałam trochę taki powrót do przeszłości, do pewnych wyborów, do determinacji, ale też do tego wszystkiego, czego nie zrobiłam, bo zabrakło mi odwagi. Myślałam też o tych wszystkich osobach, które były wtedy ze mną lub przeciwko mnie, o tych miłościach, które miały być na zawsze, a były na chwilę. O tych chwilach, które miały być na moment, a zostały na wieczność.
To trochę taki film na raz. Trochę bardziej „babski”. Trochę zabawny, a trochę nostalgiczny. Trochę przereklamowany, a trochę fascynujący. Raczej nie wrócę ponowie, ale z pewnością dał mi do myślenia.