ONA:
Dawid naszym znajomym opowiada już dowcipy o moim muzycznym zamknięciu. Cóż, sporo w tym prawdy. Ogromną radość daje mi muzyka ta, którą już znam, na której i przy której rosłam i dojrzewałam. To mnie satysfakcjonuje, to mnie cieszy. Moi ulubieni twórcy byli bardzo płodni, ale przestali, bo większość albo już nie funkcjonuje w branży, albo po prostu, po ludzku nie żyje. Dzięki Deezerowi postanowiłam sukcesywnie powiększać swoją wiedzę muzyczną, docierając do twórców innych. Na pierwszy rzut poszła Lana Del Rey.
Jako 100% pracoholik, dzień święty (i wolny) przeznaczyłam na nadrabianie zaległości. I ze mną jest tak, że albo muzyka (nawet ta ulubiona) mnie mega rozprasza i koniec końców ląduję w ciszy, wystukiwanej jedynie przez dźwięki klawiatury, albo potrafię współpracować z jakąś melodią. Wtedy działa ona na mnie szalenie inspirująco i nagle okazuje się, że potrafię się skupić i napisać coś fajnego, co nawet miewa sens. Jeśli już decyduję się na jakiś podkład pod pracę, to nie może to być nic, co znam. Dlaczego? Bo zamiast pisać, śpiewam sobie coraz głośniej i głośniej. Najczęściej zatracam się w muzyce instrumentalnej, nagminnie sięgając po ścieżki filmowe (kocham Zimmera, Williamsa, Shore’a, Mansell i Horner też dają radę, no i nie zapominam również o Kaczmarku czy Preisnerze). Więc nie wiem co mnie tknęło, by zabrać się za pierwszy album Lany pt. „Born to die”. Wiem za to, że prawie godzina minęła jakby była jedynie mrugnięciem, a ja miałam już połowę artykułu. Jak to?!
Od początku. Lana Del Rey była dla mnie tworem totalnie nieznanym. Kiedyś gdzieś zobaczyłam linka do jej utworu na jakimś blogu, ale zanim kliknęłam, by posłuchać, wczytałam się w dziesiątki komentarzy. Część osób zachwycało się dorobkiem mojej rówieśniczki, część – oblewała ją zdrowym hejtem. Że sztuczna, że produkt, że nie umie śpiewać, że jest stylistycznie ciągle w latach 60tych i to jest słabe. Ponoć nie umie śpiewać na żywo, ponoć jej organizm wypełniony jest w równej ilości wodą i spulchniaczami, typu toksyna botulinowa. Zaczęłam googlić i przed moimi oczami objawiła się smutnooka kukła, której usta w sposób słaby zostały przetransplantowane od karpia. Ponoć jest wcale nie jest biedną, ale zdolną dziewczynką, która pilnowała dzieci sąsiadów, tylko córką bogacza, której zapragnęło się zostać piosenkarką. Szybko wpadła w ręce różnorakich specjalistów, którzy wymyślili jej pseudonim, przeorali jej twarz, stworzyli dla niej całą stylistykę oraz wizerunek i wypuścili na rynek. Co prawda muzyka, którą ona tworzy nie jest jednoznacznie popowa (mimo, że stacje radiowe mielą ją notorycznie) i słychać, że pracowały nad nią kolejne tabuny fachowców: muzyków, reżyserów dźwięku i producentów, ale – tego na prawdę da się słuchać.
Pierwsze co rzuca się w uszy to jej niski, ale stosunkowo delikatny głos. Jest melodyjny i kojący. Bywa chropowaty i zadziorny. Przypomina mi głos piosenkarek działających w najcudowniejszych muzycznie latach – czyli prawie pół wieku temu, w których to rządziła Nancy Sinatra, moja ukochana Dusty Springfield, ale także Petula Clark, Cher czy Dionne Warwick. W piosenkach Lany ja słyszę Tinę Turner, Lulu, The Supremes, ale przede wszystkim Sandie Shaw. I mi się to podoba! Kocham muzykę z tamtych czasów i ubolewam nad tym strasznie, że nie przyszło mi żyć właśnie wtedy. Czy te piosenkarki tak by brzmiały, gdyby przyszło im tworzyć teraz? Podejrzewam, że całkiem to możliwe. No może z większą dawką emocji i charakteru.
Krążek „Born to die” kojarzy mi się z hollywoodzkim blichtrem z lat 60. Widzę gigantyczne fryzury, proste, pastelowe sukienki, widzę graficzny makijaż oczu i buty, które są stworzone do chodzenia. Całość jest nieco zmanierowana, bardzo melancholijna, z kapitalnymi ścieżkami dźwiękowymi, które idealnie wpasowują się w całość (i ratują samą wokalistkę, bo bez nich byłoby nudno i mdło). Podobno ten gatunek muzyczny ma nawet swoją nazwę: sadcore. I fakt, pasuje idealnie pod deszczową pogodę, kiedy widmo otulenia się kocem, z kubkiem herbaty i pasującą do tego muzyką jest jedyną szansą na przeżycie.
Krytycy nie szczędzili Lanie Del Rey gorzkich słów. Moim zdaniem mają oni rację. Patrząc na całość tego zabiegu marketingowego, polegającego na wypuszczeniu gotowego produktu, z gotowym materiałem, przesłaniem, z nie do końca prawdziwą wrażliwością – możemy czuć się oszukani i wykiwani. Wokół tej postaci stworzono niepotrzebny szum. Ja jednak znajduję w tym coś, co dla mnie ma sens. Niech i to będzie odpad stylizowany na dawny.
Zatem: nie czytam nic o niej, nie oglądam jej. Słucham i pasuje mi to. To bardzo babska muzyka, do której subtelnie możemy się pogibać gdy jesteśmy same w domu, tylko w skarpetkach albo w dresie, bez makijażu, i ze spiętymi włosami. Moimi faworytami są szczególnie „Carmen” i „Million Dollar Man”.
Na Deezerze znajdziecie ją tu.