ON:

Szekspirowski „Makbet” i „Hamlet” to chyba dwie, najbardziej znienawidzone przeze mnie lektury szkolne. Czytanie tekstu podzielonego na role doprowadzało mnie do kurwicy. Poważnie. Dlatego każde kolejne „wyjątkowe dzieło literatury”, które było sztuką podzieloną na akty i miały didaskalia, łykałem w postaci streszczenia. Później trochę się ogarnąłem. Gdzieś znalazłem Becketta i odpłynąłem przy „Czekając na Godota”. Gdy w końcu ukończyłem szkołę, nie wróciłem już do tamtych lektur. Postawiłem na kinematografię. Zakochałem się w „Hamlecie” Kennetha Branagh, który pokazał, że teatralność może iść w parze z kinowym kunsztem. Teraz ten sam zabieg pojawił się w „Makbecie” w reżyserii Justina Kurzela. W ten oto sposób dwa znienawidzone przeze mnie dzieła doczekały się dwóch adaptacji, które zaliczam do najlepszych filmów.

Justin Kurzel ubrał swojego „Makbeta” w iście baśniową otoczkę. Wiedźmy pojawiają się zupełnie niespodziewanie, jak mary w środku nocy rozpływają się w cieniach i podnoszącej się mgle. Jednak nie można mówić tu o pięknej bajce, ale o mrocznym fantasy, gdzie trup się ściele gęsto, a krew i zdrada trzymają się za ręce. Już początek filmu pokazuje nam w jakim kierunku idzie reżyser. Generał Makbet i jego woje, przygotowują się do walki. Pełno w tej scenie prostoty, zwykłego ludzkiego strachu. Tutaj ginąć od miecza, umiera się honorowo, ale czy ta śmierć przyniesie radość czekającym w domu bliskim? Makbet doprowadza do zwycięstwa, przez co zyskuje jeszcze większą wdzięczność obecnego władcy. Jednak los wybiera sam ścieżki, którymi podąża. Czarownice pojawiają się na polu bitwy, utaczają krwi zabitych, a gdy widzą generała i jego przybocznego, wieszczą im, co nastąpi. Pierwszym ze znaków będzie to, iż Makbet zostanie Tanem. Żona wojownika także wie o przepowiedni i ma swój pomysł na to, jak przyśpieszyć to, co ma być podobno nieuniknione.

„Makbet” to opowieść o szaleństwie i zdradzie. W wersji, którą przedstawia nam Kurzel oba te elementy są uwypuklone i pokazane w sposób może i przesadny, ale bardzo realny i prawdziwy. Wspomniana baśniowość, dark fantasy, które emanuje z ekranu, wciąga i hipnotyzuje. Klimat, który towarzyszy opowieści, jest niesamowity. Upiorna muzyka, przepiękne zdjęcia i gra aktorska, która bardziej przypomina najlepszy spektakl teatralny, to elementy, które składają się na dzieło wybitne. Szkoda, że to film, który przejdzie bez echa, zostanie zapamiętany przez nielicznych i doceniony, przez tych, którzy zasmakują w jego walorach estetycznych.

ONA:

Trochę bałam się tego filmu. Po pierwsze – bo to nie jest kino w moim stylu. Ale zdrowo jest czasem obejrzeć coś, co jest po prostu ambitne i piękne. Po drugie – głosy znajomych były bardzo podzielone. Jedni się zachwycali, ale grupa tych, którzy jęczeli, była zdecydowanie większa. No ale nie przekonam się, póki nie obejrzę.

Obejrzałam.

Gdyby ten film trwał 10 minut dłużej, to mózg by mi wyrwało.

Ale absolutnie nie żałuję. „Makbet” to przede wszystkim piękny film, który wizualnie wyrywa z butów. Aktorsko również, ale przecież po duecie Fassbender-Cotillard można wymagać sporo.

Dla mnie jedyną męczącą rzeczą był język. Próbowałam nie czytać napisów, tylko wsłuchiwać się w mowę aktorów, ale było to pierońsko ciężkie. I właściwie teraz tak sobie myślę, że to dodawało klimatu.

A wierzcie mi – „Makbet” ma klimat wyjątkowy.

Ciemne, mroczne ujęcia. Przepiękne zdjęcia, które do tego przesycone są symboliką. Piękne kadry, bardzo surowe, dzikie. Idealnie pasują do tego o czym opowiada film. Scenarzyści dzieło angielskiego dramaturga potraktowali bardzo filmowo, a Justin Kurzel, który jest reżyserem z bardzo małym dorobkiem, wspiął się na wyżyny artyzmu.

„Makbet” to film brutalny, mocny i ociekający złem pod wieloma postaciami. Gwarantuje intensywne przeżycia, a przecież większość z nas za tę historię. Symboliczny, drapiący i krwawy. Ciężki. I przepiękny. Dopracowany w każdym szczególe.