ONA:

Mam kilku reżyserów, na filmy których czekam z wypiekami na twarzy. Jestem im wierna, oddana i oglądam wszystko, co tylko wypuszczą. I jednym z takich twórców dla mnie jest Quentin Tarantino. Ta miłość trwa już jakiś czas. Od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyłam „Pulp Fiction”. Byłam o wiele zbyt młoda, na tego typu filmy. I to nie chodzi o krew, przemoc i wulgaryzmy. Nie chodzi też o to, że on jest specyficzny pod względem technicznym. Chodzi o to, że on ryje banie i potem kolejne filmy, które oglądałam, wypadały blado. „Pulp Fiction” oglądam patolsko często, chociaż na blogu jeszcze nie wylądował… Trochę peniam…

To oczywiste, że „Nienawistną ósemkę” zapragnęłam zobaczyć OD RAZU. I tak też się stało… Mam tak, że nie dorabiam sobie na siłę sensu w filmach Tarantino. W nich nie o to chodzi. Bo wiecie… ja uwielbiam w filmach ROZPIERDOL. A kto jak kto – w tej kwestii stary, dobry Que nie zawodzi…

Zima. Dosłownie czuć chłód, mróz oraz to, jak lodowate powietrze dosłownie wdziera się do Twoich płuc, paraliżując je. Na środku ośnieżonej drogi, gdzieś na końcu świata, ze śnieżycą, która gna jak szalona, siedzi on. Nie byle kto, ani nie na byle czym. Major Marquis Warren (Samuel L. Jackson), znany żołnierz Unii, a aktualnie łowca zbirów. Jego opinia ciągnie się za nim po całych Stanach. Wszyscy wiedzą do czego jest zdolny i że hasło „Dead or Alive” powoduje u niego cyniczny uśmiech. Zawsze „dead”. A „kopiec”, na którym siedzi na środku tej ośnieżonej drogi, to właśnie 3x „dead”. Trzech zbirów, za których dostanie 8 tysięcy dolców.

Wreszcie na drodze pojawia się dorożka. Prowadzi dzielny O.B., a w środku siedzi również legenda „w branży” – John Ruth (Kurt Russel). Ruth woli swoje zdobycze dostarczać do szeryfów i katów w stanie bardziej „alive”. No cóż, koleś lubi patrzeć, jak dyndają… Tym razem chce dowieźć zbira wartego 10 tysięcy. Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh) to franca jakich mało. Ruth to dobry człowiek. Godzi się więc na to, by Warren towarzyszył im w dalszej podróży. Co prawda to konkurent, ale wierzy w jego dobre intencje. Politycznie też się zgadzają, więc co szkodzi… Ale po drodze pojawia się jeszcze średnio ogarnięty Chris Mannix (Walton Goggins). Podobno ma być nowym szeryfem w jakieś dziurze, więc nie za bardzo wypada go zostawić w tej szalejącej śnieżycy… Niestety, Mannix to człowiek z Południa. Jego podejście do ras innych niż biała jest specyficzne. Tradycje rodzinne, wojsko, walka u boku konfederatów… No ale chce uratować dupę, więc siada obok Warrena…

Nie ma szans, by ta załoga przebiła się przez ścianę śniegu. Zatrzymują się więc w popularnym miejscu, w specyficznym zajeździe – „Pasmanteria Minnie”. Co prawda właścicielki nie ma, ale na miejscu jest ktoś, kto wszystko ogarnia. Jest też kilka osób: elokwentny Oswaldo (Tim Roth), tajemniczy Joe (Michael Madsen), generał z Południa i Bob – meksykański pomocnik właścicielki. Cały ten zestaw będzie musiał przeczekać kilka dni, aż śniegi stopnieją… Dość napinawa atmosfera…

Ale oczywiście to Tarantino, więc zamiast grania w szachy, czytania i picia, będzie super krwawy rozpierdol.

Absolutnie mnie ten film nie zawiódł. Cynicznie prycham, kiedy ktoś rzuca hasłem, że Que nie zaskakuje. Nie? Och, musiałabym spoilerować, więc powstrzymam się… Jest różnica pomiędzy wtórnością a stylem. Tarantino to styl. To idealny scenariusz, świetna obsada i najlepsza krew. Film się rozkręca, a kiedy zaczyna się akcja, to moja potrzeba oglądania krwi jest zaspokojona na długie miesiące. Do tego mamy tu mnóstwo ciętego i ostrego dowcipu i genialnych, rozwalających tekstów. ]

Osobiście nie znoszę przypierdalania się do Tarantino. Hej, idziesz na jego film? Czego się spodziewasz? Romantycznego całowania w deszczu? Jednorożców? Trzymania się za rączki? Nie! Que zarzyna bohaterów w tak cudowny sposób, że zastanawiasz się skąd ten drań czerpie inspirację.

„Nienawistna ósemka” nie zawodzi. To Tarantino w pełnej formie.

ON:

Trzy godziny. Tyle trzeba wysiedzieć na tyłku przy nowej produkcji Quentina Tarantino. Trzy godziny wypełnione dialogami i wystrzałami z rewolwerów. Chociaż te drugie pojawiają się dopiero w dalszej części tejże opowieści. Jak na Quentina przystało – będzie też krwawo, ale wydaje mi się, że mniej niż w „Django”.

Po raz kolejny reżyser zabiera nas na Dziki Zachód. Niby mamy do czynienia z westernem, ale znów widać, że nie ma tu sztywnego szablonu, który cechuje ten gatunek. Dzięki temu otrzymujemy kino mogące być dramatem, thrillerem, dobrą sensacją. To, co pokazuje Quentin, mogło mogło wydarzyć się w dowolnej scenerii i w dowolnym czasie. Zamiast Pasmanterii Minnie mogła być Herbaciarnia Chung Li lub Świat Alkoholi Benny’ego. Lepsze są jednak kolejne zależności i powiązania pomiędzy pojawiającymi się na scenie bohaterami. O każdym z nich można powiedzieć kilka naprawdę ostrych słów. Tu nie ma pozytywnych bohaterów, wszyscy to typy spod ciemnej gwiazdy. No dobra, może poza woźnicą, ale o nim wiadomo najmniej. W usta swoich bohaterów Quentin wcisnął soczyste dialogi. Trzeba przyznać, że prym wiedzie tutaj Samuel L. Jackson, którego opowieść o nagim mężczyźnie (nie zdradzam o kim dokładnie) rozkłada na łopatki. Świetny jest John Ruth, zagrany przez Russella i nie ustępuje mu niczym Chris Mannix. Wisienką na torcie jest Daisy Domergue – oj jak ta baba ma pojebane we łbie.

Misternie utkana sieć, którą zarzuca na nas reżyser, zaskakuje i daje do myślenia. W pewnym momencie wyprostowałem się w fotelu kinowym i zacząłem kminić, kto do jasnej cholery jest kim, bo wszystko stało się nieźle popieprzone. Miłośnicy tego typu kina, a tym bardziej pracy Quentina Tarantino będą zachwyceni.