ONA:
Ernestam jest Szwedką. Jeśli ktoś z tamtych regionów bierze się za thriller psychologiczny, to mamy spore szanse, że dostaniemy coś mocnego, klimatycznego i konkretnie walącego po psychice. Yupp, tak właśnie jest.
Mała Marianna wiele lat temu odkryła coś makabrycznego. Jej ojciec został zamordowany…. Policja pogrzebała w sprawie i tyle. Mordercy nikt nie znalazł, tajemnica nie została wyjaśniona. Tymczasem mija 30 lat. W dorosłej już Mariannie ciągle gdzieś drzemie ta tragedia, ale hej – trzeba iść do przodu, nie cofać się… Jej spokojne, rutynowe wręcz życie, zostaje zachwiane, gdy w mieście pojawia się tajemniczy Amerykanin. On też ma pewną tajemnicę do rozwiązania.
Książka jest naprawdę fajna. Wciąga – czego chcieć więcej? Powoli, ale dokładnie i skrupulatnie rozkłada intrygę. Możemy analizować zachowania, wyciągać wnioski, a autorka i tak nas mizia po nosie, śmiejąc się kpiąco. Jedni stwierdzą, że się „ciągnie”, ale inni – Ci, którzy lubią takie wodzenie, powinni być zadowoleni.
Skandynawska proza thrillerowa jest mocna. „Córki marionetek” powinny trafić do czytelników, którzy lubią takie oranie psychiki i trzymanie za gardło przez – za przeproszeniem – dupę. Tu nie ma spektakularnej akcji… Wszystko za to jest gęste jak mgła nad mokradłami. Jest tajemniczo, a my wodzimy wzrokiem szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia – czegoś, za co złapiemy się i będziemy mogli sunąć dalej. Bezpieczniej. Nie. Tu tego nie ma.
Ernestam gwarantuje mocne przeżycia, chociaż z taką nieco „kobiecą” narracją. Mamy tu ciężkie opisy, ale nie wyczuwałam jakieś ogromnej brutalności i strachu. Mnie „Córki marionetek” wciągnęły i to chyba najlepsza rekomendacja. Śmiało „podsuwam” ten tytuł fanom intrygujących kryminałów w północnym stylu.