ONA:

Ostatnio zauważyłam, że z pytań, które najczęściej mi zadają znajomi mniej lub bardziej, większość z nich dotyczy tego, gdzie teraz pracuję, kiedy wychodzę za mąż, kiedy mam zamiar powić dzieciątko, wszak czas ucieka i kiedy mamy czas na TO wszystko. TO, czyli: pracę, pracę, pracę, zabawę i przyjemności. I o ile na pytania dotyczące zmiany stanu cywilnego tudzież zajścia za daleko (bez drogi powrotnej) reaguję cynicznym parsknięciem, o tyle o kwestii organizacji czasu mogłabym opowiadać godzinami. A w skrócie? Wszystko kosztem snu. Wygląda to mniej więcej tak, że w okolicach 23-24 z hakiem często siadamy do filmu, bo o tej porze jest już spokój. No chyba, że zaczynamy kłócić się o tytuł, to wtedy zwykle kończy się na cichym trzaskaniu drzwiami. 

I podczas jednego z takich wieczorów Dejw, po sugestii znajomego, z którym właśnie skończył zbawiać świat za pomocą xboxa, zaproponował „Mary and Max”. Było jakoś niewiele przed północą. Prosto spod prysznica wpadliśmy w łapy naszego łóżka i odpaliliśmy film. Miało być jak zwykle: oglądamy, potem nagle robi się ziewająco i idziemy spać. Ale w przypadku „Mary and Max” było zupełnie inaczej. Wyobraźcie sobie idealną ciszę (nocną) w domu, która notorycznie przerywana jest dzikim śmiechem. To cud, że rodzice nas po tym nie wykopali. Poważnie. Dawid rżał w poduszkę, ja początkowo też, ale przy którymś z kolei przyduszeniu stwierdziłam, że to bez sensu. Rżeliśmy w środku nocy, na cały dom. Taki jest ten film. Nie potrafiliśmy się od niego oderwać, a rano – dzięki temu, wypełzliśmy z łóżek w stanie amebowo-zombiakowym.

Stworzona w 2009 roku animacja Adama Elliota to nic innego jak historia dwóch osób, które dzieli wszystko i wszystko łączy. Najpierw poznajemy Mary Daisy Dinkle. Ma 8 lat, znamię na czole, mieszka w Australii, a na świat patrzy zza okularów. Jej rodzice są dziwni: tata robi eksponaty z martwych zwierząt, a mamuśka podlewa się shery. Mary jest samotna. Nie ma przyjaciół. Towarzyszem jej zabaw jest kogut. Ma mnóstwo pytań o świecie, ale nikt nie odpowiada jej na nie. Pewnego dnia postanawia napisać list do randomowo wybranej osoby. Trzymając w rękach książkę telefoniczną z Nowego Jorku, wybiera jedno nazwisko: Max Jerry Horovitz. Dziewczynka zasiada więc przed pustą kartką, która szybko zapełnia się literami. Do listu dołączyła australijski batonik, a wrzucając go do skrzynki na listy była pełna nadziei, że adresat odpowie. Kilka dni później Max otrzymuje list…

Max jest nieco po czterdziestce. Walczy z chorobliwą otyłością, ma Zespół Aspergera, które utrudnia mu życie, szczególnie społeczne. Mieszka z nietypowymi zwierzakami i też jest ekstremalnie samotny. Jak widać bohaterowie nie tylko zamieszkują dwa totalnie różne miejsca na Ziemi, ale dzieli ich praktycznie wszystko. A jednak… Zaczynają ze sobą pisać. Pomiędzy parą rodzi się dosyć specyficzna, ale bardzo solidna przyjaźń. Mijają kolejne lata…

Jestem tym filmem totalnie zachwycona. Ta animacja to połączenie zabawnego kina, które bawi i śmieszy, z bardzo wartościową historią, która wzrusza i porusza. Jest nietuzinkowy! Miałam wrażenie, że to swoista terapia i mimo, że jestem po studiach, na których nam wielokrotnie wałkowano co to Asperger, dzięki tej animacji zobaczyłam to „na żywo”. Pod koniec filmu już nie rżałam. Byłam na wskroś wzruszona, a łzy wyciekały ze mnie strumieniami. Film nie jest bajkowo śliczny, ale mimo to jest urokliwy. Cały krajobraz, wszyscy bohaterowie są totalnie przerysowani, nie należą oni do uroczych postaci. Ale co z tego, jak fabuła chwyta za serducho.

To nie jest typowa bajka, to historia zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. I stworzona jest tak, że każda z tych grup znajdzie coś dla siebie. Polecam, bardzo!

ON:

W smutnym, szarym życiu znajdujemy chwilę szczęścia u boku bliskich nam osób. Mogą to być przyjaciele lub ukochana nam osoba. Samotność jest okropna i nie potrafimy się z niczego cieszyć. Co jednak należy zrobić, aby znaleźć kogoś, kto pomoże nam przejść przez nasze dni? Okazuje się, że wystarczy napisać jeden mały list.

Ośmioletnia, mieszkająca w Australii dziewczynka o imieniu Mary nie należała do najszczęśliwszych dzieci. Jej świat samotnika rozśmieszały tylko figurki postaci z ulubionej bajki (zrobione własnoręcznie), znaleziony przy drodze kogut oraz puszka skondensowanego mleka. Dzięki tym rzeczom jej świat nabierał delikatnych kolorów. Niestety, drobiazgi te tylko na chwilę zaćmiewały smutek w jej sercu. Mama za dużo piła, a ojciec przesiadywał całe dnie to w pracy, to w szopie za domem, gdzie zajmował się wypychaniem ptaków. Mała Mary Daisy Dinkle marzyła o poślubieniu Lorda Greya, tego od herbaty, o tym, że będzie miała dziewiątkę dzieci oraz zamek w Szkocji. Nie taki los był jej jednak dany. Dnia pewnego dziewczynka wraz z mamą poszła na pocztę i tam natrafiła na książkę telefoniczną z Nowego Jorku. Zaczęła się zastanawiać czy Stany są inne, jacy ludzie tam mieszkają i co robią. Traf chciał, że wyrwała kawałek kartki z adresem pana Maxa Jerry’ego Horovitza. Postanowiła do niego napisać list i zadać klika nurtujących ją pytań. Do listu dołączyła batonik.

W innej części świata mieszkał sobie samotny, „chory na życie”, starszy mężczyzna, który miał problemy z wagą, z innymi ludźmi i samym sobą. Jak wskazuje jego nazwisko jest on Żydem, którego dzieciństwo, jaki i młodość, nie należały do najspokojniejszych. Max, tak jak i Mery, był samotnym człowiekiem. Jego samotność wynikała z wielu czynników, ale nie dlatego, że był zły. Nie, on po prostu był nieprzystosowany. Prowadził prostą i spokojną egzystencję, lekko rozświetlaną ulubionym serialem telewizyjnym, czekoladowymi hotdogami oraz złotą rybką. Dnia pewnego w jego skrzynce pojawił się list z Australii, który wywrócił całe jego świat do góry nogami. Długo trwało zanim Max zdecydował się odpisać, ale była to chyba najlepsza decyzja jaką podjął. Dzięki temu nawiązała się znajomość, która przerodziła się w dozgonną przyjaźń. Niewiele brakowało, aby nigdy do niej niedoszło, gdyż pierwszy jego list wpadł w ręce matki, ale los znów zagrał ludziom na nosie.

Cała historia skupia się na kolejnych listach, jakie wymieniają między sobą Mary i Max. Czasem są one smutne, czasem wesołe i wszystkie potrafią złapać za serce. Film jest animacją, troszkę karykaturalną, ale świetnie pasującą do całej opowieści. Ogląda się go rewelacyjnie, ale jest jedno ale… To jest prawdziwy wyciskacz łez, uważajcie. Zdecydowanie polecam każdemu.