ON:

Phil Collins jest jednym z artystów, który miał ogromny wpływ na muzykę, jakiej obecnie słucham. Nadal zdarzają się dni podczas, których potrafię zapuścić sobie pod rząd „Face Value”, „Hello, I Must Be Going”, „No Jacket Required”, a na końcu „…But Seriously”. To właśnie ten ostatni album był przepięknym zakończeniem pewnego etapu Phila. Później pojawił się nowy artysta, który sam w całości nagrywa „Both Sides” – jedną z piękniejszych płyt w swojej dyskografii. Ale wróćmy do „…But Seriously”, bo to o nim dziś będzie.

To krążek mojego dzieciństwa. Właściwie powinienem napisać kaseta, bowiem pierwszy odtwarzacz CD miałem dopiero jakieś 9 lat później. Mój system stereo składał się z czerwonego walkmana marki Sony, podłączonego do zasilacza. Dzięki temu oszczędzałem krocie na bateriach. Do gniazda słuchawkowego podpięte miałem dwa małe głośniki i w ten sposób poznawałem  świat dźwięków.

Kaseta Phila nie wpadła w moje ręce zupełnie przypadkowo. To jeden z tych artystów, który wychowywał mnie muzycznie. Stał na straży dźwięków wraz z Pink Floyd, Michaelem Jacksonem, Davidem Bowie.

„…But Seriously” to wspaniałe podsumowanie twórczości Phila z lat 80-tych. To płyta bardzo spójna i melodyjna. Poza tym tu nie ma złych utworów, to krążek przepełniony hitami. Zaczyna się od „Hang In Long Enough” z częściowo kolorowym, a częściowo czarno-białym teledyskiem, dziejącym się na tonącym okręcie. To, co przede wszystkim wpada w ucho, to sekcja dęta, która w tym przypadku wychodzi na prowadzenie. Kolejne dwa kawałki to „That’s just The Way It Is” i „Do You Remember?” – uspokajają na chwilę płytę swoimi balladowymi, nastrojowymi dźwiękami. Jeśli chodzi o sekcję dętą, to pojawia się ona po raz kolejny w „Something Happened On The Way To Heaven”. To ona rządzi w całym tym utworze. To do tej piosenki nakręcono teledysk z przesympatycznym psem. Chyba przez ten klip pozostała na długo w mojej pamięci. I tak oto dochodzimy do „Colours”. Ten trwający ponad osiem minut muzyczny pociąg, potrafi rzucić na kolana. Początek to tylko klawisze, wokal Phila, gdzieś tam w tle leci sobie podkład, długa, ciągła fala dźwięku. Gdy dochodzimy do „Tell me, what can you say,Tell me, who do you blame” pojawia się uderzenie werbla. Pierwsze dwie i pół minuty, to tylko wprowadzenie. Po nich utwór się rozpędza. Słyszymy cymbały, wchodzi perkusja, a później gitara i instrumenty dęte. W ten sposób w po trzech minutach i trzydziestu sekundach zaczyna się prawdziwe „Colours”. To kompletna układanka, w której każdy instrument ma swoje miejsce – jest idealnie dopasowana. Małe dzieło sztuki. Ale Phil nie osiada na laurach i zaraz potem daje nam „I Wish It Would Rain Down”. To do niego nakręcono prawie dziewięciominutowy teledysk, z robiony w starym stylu. Teraz już nie kręci się takich klipów. Ta piękna ballada zaczyna się gitarowym lamentem, który mógł wyjść tylko spod ręki samego Claptona. No i nadchodzi czas na zabity przez rozgłośnie radiowe singiel, a mianowicie „Another Day In Paradise”. Zna go chyba każdy, bowiem był tak wiele razy katowany w radiu i w telewizji, że gdy ja go słyszę, to po prostu przeskakuję na kolejną ścieżkę. Sukces komercyjny zabił całkowicie radość z jego słuchania. Szkoda. Tak naprawdę “Another…” dzieli mi „…But Seriously” na dwie części. Po niej zaczyna się ta druga, bardzo nastrojowa. Gdy jeszcze „Heat on The Street” jest szalony i dynamiczny, to „All Of My Life” jest przepiękną balladą, rozprawiającą się z naszą przeszłością i demonami w naszej głowie. Ten klimat melancholii ciągnie się praktycznie do samego końca, mamy go w przepięknym „Father to Son”, przepełnionym zawodzącymi gitarami i klawiszami, które budują nastrój. Na koniec dostajemy „Find a Way to My Heart”. Dla mnie to genialna bardzo energiczna piosenka o miłości. Zakochany jestem w niej od pierwszego odsłuchu. Kurde, to jest wszystko co powoduje, że podczas słuchania przechodzą po plecach ciary. Kocham ten utwór i przypomina mi on moją młodość. Ciekawostką jest to, że kolejność ścieżek na CD różniła się od tej, jaka była na kasecie.

„…But Seriously” to album kompletny. Przede wszystkim ważne jest to, że mamy do czynienia z przemyślaną produkcją, która nie ma zapchajdziur. Phil trzyma się tego co robi najlepiej. Czyli bawi się perkusją, gitarzyści pokazują, że w popie także jest miejsce na solówki, a gospelowe chórki robią piękne tła. Gdy do wszystkiego dodamy klawisze i trochę sampli, dostaniemy kwintesencję najpiękniejszego okresu w muzyce popularnej, czyli lat 80-tych ubiegłego stulecia. Ten krążek powinien znaleźć się obowiązkowo na półce każdego fana.