ON:
1976 rok. W Ameryce pojawia się pierwszy „Rocky”, a w Polsce pojawia się zapowiedź ogromnych podwyżek cen żywności, co za tym idzie – zaczynają się niepokoje społeczne, a później strajki. Przeciwko 70% wzrostom zaprotestowało prawie 100 polskich zakładów i fabryk. Do moich narodzin było daleko, a codzienność szarego i komunistycznego państwa mogła doprowadzić do głębokiej depresji.
Wróćmy jednak do kraju mlekiem i miodem płynącego, do Ameryki, krainy cudów i spełniania marzeń. Tutaj to niejaki John G. Avildsen na podstawie scenariusza napisanego przez Sylvestra Stallone stworzył historię, która zapisała się wielkimi literami na kartach kinematografii. „Rocky”, zaliczający się do gatunku zwanego dramatem sportowym, jest opowiedziany w tak dobry sposób, że nawet teraz, po ponad 30 latach, seans daje dużo przyjemności. Trzeba przyznać, że nie zdarza się to zbyt często. Warto zauważyć, że dzieło to zgarnęło trzy oscarowe statuetki, między innymi za najlepszy film.
O co tyle hałasu? O opowieść o bohaterze, który walczy z własnymi słabościami, który się nie poddaje i wierzy w to, co zawsze mu mówiono. O wszystko można walczyć!
Rocky Balboa jest nikim. Bliżej mu rynsztoka, niż do elit. Na życie zarabia dwojako: przede wszystkim boksuje, walczy na ringu z cienkimi kolesiami, którzy pojawiają się i znikają, po pracy ściąga długi pracując dla lokalnego mafioza. To trochę typ samotnika, który zawsze trzyma się tych samych, wybranych osób. Wolny czas spędza z Pauliem Pennino, kolesiem pracującym w lokalnej rzeźni. Paulie ma siostrę, bardzo nieśmiałą dziewczynę, dorabiającą sobie w sklepie zoologicznym. To cicha myszka, której nie zauważają inni. Właśnie ta dziewczyna namieszała Rocky’emu w głowie.
Kariera bokserska Balboa nie jest zbyt udana. Jego walki przynoszą śmieszne pieniądze i jeszcze mniejszy prestiż. Marzenia o wielkiej wygranej można sobie wrzucić do śmieci. Los to jednak przebiegły drań i to od niego tak naprawdę wiele zależy. Mistrz świata boksu, Apollo Creed potrzebuje kogoś do walki. Kogoś, kto tak naprawdę dostanie po ryju, bo przecież nie można pokonać mistrza. Cała zgraja przydupasów poszukuje więc osoby godnej walki z czarnoskórym fighterem. Musi to być ktoś, dla kogo bitwa ta będzie jak złapanie boga za nogi. Trafia na Rocky’ego. O dziko od momentu gdy Rocky staje się sławny, wszyscy do niego legną. Stary trener, który wywalił go z szatni wraca z podkulonym ogonem, a ci, którzy go olewali, teraz są kumplami.
Tak naprawdę historia to opowiada o kilu rzeczach: o miłości, którą znajdziemy w najmniej oczekiwanym momencie, o uporze w dążeniu do celu, o tym, że nie można skreślać kogoś tylko dlatego, że jest on mniej inteligentny.
„Rocky” to już klasyka. Sceny z treningu w chłodni, czy podczas wbiegania na szczyt schodów, pamięta chyba każdy dzieciak, który oglądał historię o twardym bokserze. Dla mnie to jedno z dzieł niezapomnianych.
ONA:
Sylvester Stallone nigdy nie należał i nigdy nie znajdzie się w gronie aktorów, których lubię, cenię, podziwiam. Niezbyt odpowiada mi jego aparycja, szczególnie, że z biegiem lat przypomina ofiarę nieprawidłowego ostrzykiwania się kwasami. Aktorsko – dla mnie nędza. Podejrzewam, że będzie on trafiał zdecydowanie bardziej w męską część, bo odwołuje się do takich archetypów, które na posiadaczy penisów działają bardzo. Męski, zawzięty, dążący do celu, silny itp. Mnie to nie bierze zupełnie, ale coś mnie podkusiło, by poświęcić kilka dni na filmy z panem Stallone. Padło na serię o przygodach sławnego pięściarza i z niebywałym dla samej siebie zaskoczeniem stwierdzam, że miło i dobrze się to oglądało, szczególnie, że kilku części nie widziałam nigdy.
Mamy rok 1976. Filmy, które w tamtym okresie powstawały, były zupełnie inne i nie mam na myśli całej warstwy technicznej, a chodzi mi zaangażowanie i fabułę. Nawet błaha historia mogła okazać się idealnym wabikiem dla widzów, bo dawała im ona możliwość utożsamiania się z bohaterami. Ludzie byli zwykli i wyjątkowi jednocześnie. Byli źli i dobrzy, pokorni i niepokorni, poprawni i niepoprawni. Nikt się nie martwił, że jakieś słowo może zostać źle odebrane, że obrazi czyjeś uczucia – filmy były takie, jak życie. Teraz nazywamy je klasykami i z nostalgią je oglądamy. „Rocky” bez wątpienia należy do tego grona, mimo, że ten film – tak zupełnie szczerze powiedziawszy – nie urywa niczego! Ot, obyczaj o determinacji. Wiele już takich powstało, wiele jeszcze powstanie. Ale historia Rocky’ego Balboa zostanie z widzami na zawsze.
Jak sam o sobie mówił – nie był zbyt inteligentnym facetem. Wydawać by się mogło, że już niezbyt wiele osiągnie i na zawsze zostanie w podrzędnym klubie sportowym, gdzie lał się po mordach z innymi facetami, takimi jak on. I nagle okazuje się, że nawet zupełnie zwykłe życie może się totalnie odmienić. Znajduje kobietę i jak się potem okazuje będzie ona tą jedną, jedyną. I okazuje się, że ktoś na niego zwraca uwagę. Ten los nazywa się Apollo Creed, mistrz wagi ciężkiej, który nie ma z kim walczyć i który musi „zejść do podziemia”, by znaleźć sobie godnego przeciwnika. Przed Rocky’m otwierają się drzwi do kariery, do sukcesu, do sławy i podziwu. Musi zrobić tylko jedną rzecz. Musi pokonać mistrza.
Fenomen filmów z Rocky’m Balboa jest dla mnie wprost niepojęty. Jak ktoś mnie pyta, czy są jakieś produkcje, w których kolejne części są równie dobre, co pierwsza – zawsze podaję te filmy. Nie ma w nich zbędnego patosu i zadęcia, są bardzo ludzkie, wręcz zwykłe i nie zawsze jest w nich happy end. Ludzie, którzy pojawiają się w tych filmach są autentyczni, można się z nimi utożsamiać. No i Rocky to przede wszystkim synonim ludzkiego życia, jego sinusoidalności, wypełnionej wzlotami i upadkami.