ON:

Raz na jakiś czas nachodzi nas na kino polskie, bo wierzymy, że czasem uda się naszym rodzimym reżyserom i scenarzystom stworzyć coś, co jest całkiem niezłe. Są to jednak pojedyncze dzieła, wyjątki potwierdzające regułę i nic nie zmieni tego, że współczesna polska produkcja filmowa jest raczej mizerna. Gdy po raz kolejny usłyszeliśmy od znajomych, że mamy obejrzeć „Sępa”, to zdecydowaliśmy się na ten krok i daliśmy szansę tejże opowieści.

Okazuje się, że film Eugeniusza Korina jest głupi i tak nieprawdopodobnie przekombinowany, że nie wiem czy miałem ostatnio do czynienia z produkcją równie kretyńską. „Sęp” sili się na bycie amerykańską historią osadzoną w warszawskich realiach. Wawa to nie Hollywood, czyli jaki kraj, taka fabryka snów. Korin chce pożyczać od najlepszych i wychodzi to nędznie. Teoretycznie mogę powiedzieć, że dobra w obrazie jest muzyka zespołu Archive, ale ma się ona do fabuły zupełnie nijak. Kawałki znane z trzech lub czterech ostatnich studyjnych albumów po prostu upchano w mniej lub bardziej zgrabnej kolejności na ścieżkę dźwiękową.

Snuta przez Korina opowieść zaczyna się pytaniami na temat śmierci, życia i przemijania. Zostają one jednak bez odpowiedzi, nikt bowiem nie może na nie odpowiedzieć. Mijają lata i chłopiec, który nie może poradzić sobie z otaczającą go śmiercią stał się mężczyzną (Michał Żebrowski) i zajmuje się łapaniem zbirów. Nie jest to jednak zwykły krawężnik, ale doświadczony i cholernie inteligenty policjant. Nie spełniony jako naukowiec, każdą ze swoich spraw rozpisuje na ogromnej szkolnej tablicy znajdującej się w jego domu. Kolejne sceny, gdy rozmawia sam ze sobą, starając się rozgryźć kawałki układanki bardziej irytują niż zaskakują.

Jeśli chodzi o układankę, to jest nad czym pracować, bowiem jakaś mega zorganizowana zgraja przestępców, pomaga w ucieczce najgorszym zbirom jakich nosi ziemia. Panowie wymykają się z najlepiej strzeżonych sądów lub też znikają z własnych mieszkań. Gdy już zostają odbici, to okazuje się, że stają przed propozycją nie do odrzucenia.

Nie może zabraknąć także kobiety, pięknej, ponętnej, w którą tutaj wciela się Anna Przybylska. To twarda laska, która wygrała z chorobą, przeszczep uratował jej życie. Zawodowo zajmuje się treningami kick-bokserskimi i tak trafia, że jednym z jej podopiecznych to Nadkomisarz Aleksander Wolin (czyli Żebrowski). Gdzieś tam zaiskrzyło, dziewczyna zobaczyła, że Wolin to porządny chłop, poza inteligencją i wyglądem ma także uczucia, więc to tylko kwesta czasu, by ogoliła nogi i wpadła do niego na kolację ze śniadaniem.

Wszystkie wątki zaczynają się przeplatać, pojawiają się na scenie kolejne postacie, które w mniejszym lub większym stopniu mają wpływ na wydarzenia widoczne na ekranie, a tak naprawdę absurd goni absurd. Każda minuta pokazuje z jak ogromnego palca wyssano tą opowieść i nie ratuje jej nic. Bzdury wylewają się z ekranu i wpadają do naszych głów, a co bardziej inteligentny widz nie da się na brać na to zapakowane w kolorowy papierek gówienko. Sztuczna gra aktorska, słabe dialogi, głupi jak diabli scenariusz i masa luk powoduje, że „Sęp” podtrzymuje rodzimą tradycję kina dennego. Jeśli więc najdzie was ochota na tę produkcję, to lepiej zabierzcie się za „Drogówkę” lub „Pokłosie”.

ONA:

Z moim oglądaniem polskich filmów jest mniej więcej tak jak z drastyczną i nieprzemyślaną zmianą wizerunku. Cóż, raz na jakiś czas ona wychodzi, ale zwykle jest dość rozpaczliwie. Wiem co mówię, jakiś rok temu zapragnęłam zrobić sobie ombre i w zasadzie plan nie był zły. Tylko szkoda, że wyszła jajecznica na końcówkach, które koniec końców nie zostały odratowane nawet drogimi kosmetykami i zostały u fryzjera na podłodze. Tak… Dokładnie tak samo jest z moim oglądaniem polskich filmów…

Jako, że od momentu, kiedy piszemy tego bloga, oglądamy praktycznie „co popadnie” albo „co kto poleci”, prędzej czy później musiało paść na „Sępa” w reżyserii Eugeniusza Korina z Żebrowskim i Małaszyńskim w rolach głównych. I właściwie ta produkcja nie jest zła, ale pod warunkiem, że jej nie oglądamy, albo oglądamy ją z niewielką uwagą. Ba, nawet jeśli nam się kilka razy po drodze zaśnie, to niewiele tracimy. Jedno jest pewne: my mamy dobrych aktorów. Poza wspomnianymi już panami, w „Sępie” widzimy bardzo naturalną i uroczą Przybylską oraz starą gwardię, czyli Olbrychskiego, Seweryna, Fronczewskiego i Grabowskiego. Fajnie było też zobaczyć Bakę i Sadowskiego, tym razem w niezbyt pozytywnych rolach. Gdzieś tam w tle miga nam Talar, Gąsowski, Dereszowska. W jednej produkcji pojawiły się same perełki, których mordy nie są wyświechtane tak bardzo jak pana z „Rodzinki.pl” tudzież tego drugiego, na którego ja patrzę ostatnio wyłącznie z perspektywy zagrania w „Kac Wawa” (swoją drogą, Karolak tam też się pojawia…). Problem polskiego kina boleśnie obnażył Jacek Braciak, siedząc na kanapie u Wojewódzkiego. On wtedy powiedział, że największym problemem i chorobą, która trawi naszą kinematografię, jest problem z literkami. Tak, scenariusze i cała reszta jest do dupy. Reżyserzy i scenarzyści nie potrafią z punktu A do punktu B poprowadzić historii, gubiąc się po drodze we własnych wyobrażeniach. Oni pewnie widzą siebie i swoje dzieła na tych samych półkach co twórców z Fabryki Snów, albo chociaż Indii, a tymczasem wychodzi nędza z bidą. Do tego dochodzi jeszcze montaż, który przyprawia o palpitację serca i wychodzi klops. A, i wiecie co jeszcze kocham w naszych rodzimych produkcjach? Lokowanie produktu. No do porzygu… Reklama, która trwa 120 minut… Ale do rzeczy – dziś „Sęp”, czyli film sztuczny, nieskładny, z idiotyczną fabułą i zakończeniem, który sprawia, że mamy ochotę zaszlachtać się tępą łyżką….

Wszystko dzieje się w obszarze tematycznym związanym z policją (jak wiadomo, polskie filmy muszą być o papieżu, Wałęsie, wojnach, komunie, chlaniu i policji – nie ma innej opcji). Policjant o wyjątkowych umiejętnościach dedukcyjnych – Aleksander Wolin, nazywany „Sępem” zaczyna grzebać w nowej sprawie, która okazuje się być problemową jak sam skurwysyn. Łącząc kilka elementów układanki zauważa, że od dłuższego czasu znikają więźniowie – mordercy, gwałciciele i cała reszta śmietanki, którą utrzymujemy z naszych podatków. Jedni „uciekają” z więzienia, inni z konwoju, a jeszcze inni po prostu rozpuszczają się jak sól w ciepłej wodzie. Przyglądając się nieco uważniej całej sprawie, Sęp zaczyna dostrzegać pewne „prawidłowości”. Jego zadaniem jest doprowadzenie tej sprawy do końca. Cóż, nie trzeba być geniuszem, by dojść do wniosku, że po drodze Sęp będzie musiał zdekonspirować kreta, który od lat siedzi w samym środku piekła… Ale – uwaga – ten film jest o podwójnej moralności, bowiem chodzi w nim również o handel organami. A, i jeśli jakimś cudem się Wam seans będzie podobał, odpuśćcie sobie zakończenie, bowiem ono jest tak bardzo do dupy, że ból tegoż organu powoduje.

Jak jest? W zasadzie nie jest źle. Dobre aktorstwo połączone z niezłą muzą, z „momentami” fajną fabułą, która niestety zaczyna się tak bardzo nawarstwiać i nakręcać, że końcówka tworzy na naszych twarzach grymas i lekkie odrzucenie. Kolejny raz bez środków „wyrazu” próbujemy tworzyć kino zachodnie, ale zamiast Hollywood’u wychodzi trochę Hrubieszów. Oczywiście technicznie też jest słabo – dźwięk i montaż do wymiany, do pełnej edycji. Nie jest to film, który powoduje ból zębów, ale sili się na poziom, którego jeszcze długo nie uzyska. „Zebraliśmy te milion dwieście tysięcy euro, mamy czołgi z kartonu i trzech żołnierzy w mundurach – robimy film”.