Nie należę do osób, które Woody Allen zachwyca. Jeśli chodzi o niego, to podoba mi się mniej więcej jeden, na dziesięć filmów. Doceniam dowcip, doceniam to, że mimo wieku ciagle tworzy i ciągle uznawany jest za jednego z najważniejszych twórców współczesnego kina, ale przechodzę obok jego filmów bez zachwytu. Jednak… czasem coś obejrzę.
Śmietanka towarzyska – recenzja
Tym razem padło na „Cafe society”. Bez mrugnięcia okiem mogę przyznać, że film mi się NAWET podobał. W rolach głównych: Jesse Eisenberg, Kristen Stewart Steve Carell, Blake Lively Corey Stoll… No cóż, istna śmietanka…
Co tu mamy… Młody, wrażliwy chłopak z Bronxu marzy o karierze. Trafia do Miasta Aniołów, gdzie nie tylko zaczyna pracę u swojego wuja, ale i przy okazji poznaje topowe gwiazdy mniejszego i większego ekranu. Można się zachłysnąć. Szczególnie, że Bobby… no cóż. To pierdoła, która boi się wszystkiego. Ale spokojnie, wuj wdraża. Oczywiście, poza intrygami układami, emocjami i innymi rzeczami, pojawi się także inteligentny dowcip.
Znawcy Allena (not me) mówią, że po kilku słabych filmach, wreszcie nagrał coś z ikrą. Że ten film, to takie „the best of” reżysera. Że jest klimat sprzed lat. Że widzimy przemiany aktorów, że wszyscy tu dojrzewają. Poza tym, mamy szeroki wachlarz bohaterów, z którymi łatwo się – prędzej czy później – utożsamiać. Plus świetnie oni modyfikują fabułę, urozmaicają ją budują. Poza tym, Allen ma niezłą ekipę od castingów – serio. Eisenberg i Stewart – młode pokolenie aktorów, bardzo neurotyczni, inni, dziwni, wpasowali się w swoje role perfekcyjnie.
Plus, co by nie mówić, technicznie ten film, mimo, że to „zwykły” film, bez efektów itp., jest po prostu świetny. Szukam przymiotników… „Miękki”? „Ciepły”? Fajny.
Woody Allen jest już po osiemdziesiątce i ciągle potrafi zaskoczyć. Na plus!