ONA:

O „Epicentrum” trudno nie mówić w kontekście „Twistera” i odwrotnie. Fani starszej produkcji mieli okazję zapoznać się z unowocześnioną wersją historii z łowcami huraganów, a Ci, którzy tą przygodę zaczęli dopiero teraz, mogli, ba – wręcz powinni zaznajomić się z dziełem sprzed 18 lat. Głównymi bohaterami obu filmów są huragany, trąby powietrzne, cyklony które są siłą tak ogromną, tak niszczycielską i ciągle tak bardzo nieodgadnioną dla człowieka, że w zderzeniu z nią ludzie i ich dobytek są absolutnie słabi, niewiele warci. A jednak. W obu filmach poza żywiołem, mamy też grupę badaczy, trochę szalonych, ale nadal – naukowców, którzy chcą poznać te „zefirki”.

„Epicentrum” to kilka historii, które łączy jeden element – tornado. Mamy rodzinę: ojca i dwóch synów. Tatuś jest vice dyrektorem szkoły, a chłopcy, jak to chłopcy. Jeden jest krnąbrny i wchodzi w fazę dojrzewania (w skrócie: dziewczyny), drugi – jest takim trochę szkodnikiem, trochę wesołkiem. Cała trójka próbuje odnaleźć się „jakoś” po śmierci mamy/żony. Idzie im ciężko. Idzie im źle… Kolejny wątek: grupa „łowców” huraganów właśnie kręci nowy sezon swojego programu dokumentalnego. Potrzebują wielkiej burzy i jeszcze większej rozpierduchy do sukcesu, bo inaczej pies z kulawą nogą (czyt. sponsor) na nich nie spojrzy. Pete – „głównodowodzący” razem ze swoją ekipą, z kamerami i bardzo nowoczesnym sprzętem polują na wielkie tornado, które da im bogactwo, renomę, które będzie naprawdę „czymś”. Oczywiście, film musi zawierać też element „zabawowy”, a tym konkretnym przypadku jest to dwoje kolesi, których twarze nie są skalane żadną myślą i którzy pragną zostać gwiazdami YT. I wtedy pojawia się huragan… Ale taki, jak żaden inny.  I kiedy uderza okazuje się, że wszyscy nie dość, że mocno go przecenili, to jeszcze są w gigantycznej dupie. Dyrektor z młodszym synem i bandą uczniów podczas uderzenia jest w szkole, starszy z dziewczyną, która wpadła mu w oko jest w jakieś opuszczonej fabryce, dwa ćwoki szaleją z przenośnymi kamerkami, a odwagi dodają im kolejne piwa, a łowcy są coraz bliżej wielkiego, niszczycielskiego wiru. Pete ich odpowiednio „stymuluje”: jedno nagranie, szybka kasa, byczenie się na plaży z drinkiem. Ale żeby złapać tornado, które jest żywiołem totalnie nieokiełznanym i zmiennym, trzeba nieźle się napracować.

Nie mogę na temat wykonania powiedzieć niczego złego. Ten film ma spektakularne efekty, które naprawdę potrafią zachwycić. Scena, w której wygłodniałe tornado wciąga strugę ognia – no klasa. Tylko mam nieodparte wrażenie, że „Epicentrum” to film tak mdły, jakby mi ktoś podał kostkę mydła i kazał ją zjeść. Fabuła jest nędzna, przewidywalna do granic przyzwoitości, a trąbę powietrzną z powodzeniem można zastąpić pożarem, powodzią, wojną, atakiem obcych – cokolwiek. Próba połączenia wątków „obyczajowych” z taką akcją zwykle wypada słabo. Tu – wybitnie. Byłam wściekła, kiedy przerywano to, co dzieje się w wozach naukowców, jakimiś bzdurami o emocjach, rodzinie i tej całej reszcie. Bo w odróżnieniu do ekipy z „Twistera” – ta ma mnóstwo wynalazków, radarów, komputerów. I co najlepsze – mają „czołg”, który jest w stanie utrzymać się na ziemi nawet przy ogromnym wietrze, a do tego wszystkiego – wyposażony jest w kamery z każdej możliwej strony. Ta część podobała mi się najbardziej. Szkoda, że cały film nie kręci się wyłącznie wokół niej, ale podejrzewam, że coś musi jeszcze bardziej potęgować emocje. Bo przecież nic nie działa tak, jak przystojny ojciec, który rusza w paszczę potwora, by odnaleźć syna.

Zdecydowanie bardziej podobał mi się „Twister”. Był „jakiś”. Bohaterowie byli wyraziści, intrygowali, bawili, chociaż wcale nie było śmiesznie. „Twister” był dynamiczny, a „Epicentrum” po prostu nudzi. Czy warto obejrzeć? Owszem – mimo wszystko. Bo widać jak bardzo posunęła się technologia tworzenia filmów, przy jednoczesnym ogromnym ubytku interesującej historii.

ON:

„Epicentrum” w reżyserii Stevena Quale’a jest filmem jednocześnie bardzo widowiskowym i bardzo zachowawczym. Ta produkcja równie dobrze mogła opowiadać o tornado, jak i o ataku kosmitów, czy najeździe Chińczyków. Scenariusz napisany jest bardzo zachowawczo i pozwala na swobodne wpasowanie się w ramy tego rodzaju kina. Szkoda, bowiem po seansie trailera można było spodziewać się czegoś więcej, więcej niż kalkę po „Twisterze”.

Różnicą jest jednak sposób przedstawienia całej historii. Jeśli w “Twisterze” mieliśmy do czynienia z opowieścią typowo filmową, to „Epicentrum” jest historią kręconą w dużej części z ręki. W dobie Internetu oraz tego, że każdy ma dostęp do kamery lub telefonu – można spokojnie nakręcić wszelkie otaczające wydarzenia. W związku z tym w część filmu kręcona jest „amatorsko” (co ma umiejscowić widza w samym centrum wydarzeń),  nie każdemu ten sposób narracji może się spodobać.

Cała tragedia rozgrywa się gdzieś w Stanach: małe miasteczko, niewielka mieścina, w której większość osób się zna lub wie o swoim istnieniu. Głównymi bohaterami tragedii są dwaj uczniowie – Donnie i Trey, których ojciec jest dyrektorem lokalnego liceum. Po śmierci matki chłopcy bardzo oddalili się od niego, a on nie za bardzo się stara naprawić zaistniałą sytuację. Praca jest dla niego ucieczką, która pozwala zapomnieć o tragedii. Poza tym nadchodzi zakończenie roku szkolnego. Impreza, która zamyka pewien etap. Niestety, nikt nie przejmuje się ostrzeżeniami o nadchodzącym tajfunie.

Drugimi bohaterami dramatu jest ekipa łowców burz, kierowana przez Pete’a, którego życie kręci się wokół idealnego materiału, filmu mającego zmienić jego życie. Facet cały czas wyżywa się na swoich pracownikach, bowiem nie mogą oni idealnie wyznaczyć miejsca, gdzie uderzy burza. Wreszcie trafiają w to idealne miejsce, w małą amerykańską mieścinę.

„Epicentrum” niestety zawodzi. To film, któremu brak wiele, to płytka i przewidywalna amerykańska produkcja, która nie wymaga od nas zbytniego myślenia. Szkoda, bowiem można było stworzyć coś więcej, coś co przyciągnie ludzi do kin. Niestety, nie można wrzucać na jedną półkę fenomenalnego „Twistera” i popłuczyn zwanych „Epicentrum” – to dwa zupełnie inne filmy.  Klasa 1996 roku nie została zachwiana. To nadal najlepszy film o huraganach, z którego powinni się uczyć młodsi bracia