Sprzymierzeni recenzja

Czasami lubię obejrzeć coś takiego. Historia niby banalna, ale gdzieś tam głęboko jest jakaś intryga. Twórcy ciągle wodzą nas za nos, aktorzy grają świetnie, ale to i tak historia na raz, o której – dodatkowo – po czasie zapominamy.

Sprzymierzeni – recenzja

Dokładnie takiego filmu się spodziewałam, taki film dostałam i dlatego nie rozpatruję go jako porażki. Dla mnie on jest po prostu satysfakcjonujący. A, i to prawda – w trailerze pokazanych jest większość scen, które mają „jakieś tam” znaczenie.

Mamy środeczek II Wojny Światowej, Północna Afryka. Przystojny Max (Brad Pitt) – oficer brytyjskiego wywiadu, spotyka Francuzkę z ruchu oporu – Marianne (Marion Cotillard). Iskrzy, iskrzy i naiskrzyło fest! Bohaterowie zakochują się w sobie, biorą ślub, mają dziecko i żyją, ciągle z wojną w tle. Każdy ma swoje zajęcia. Wydawać by się mogło – co jest paradoksem, biorąc pod uwagę okoliczności historyczne, że małżonkowie mają sielankę.

Wtem, on dostaje informację, że ona jest… wrogim szpiegiem. Ma niewiele czasu, by dojść do prawdy. To się musi skończyć trupem!

Oglądając ten film, przypominały mi się inne. „Pan i Pani Smith”, „Bękarty wojny” , trochę „Most szpiegów”. Oczywiście, pod wieloma względami „Sprzymierzeni” są gorszym filmem, ale gdzieś tam klimat jest podobny. Po prostu na scenie spotyka się dwoje popularnych, dobrych aktorów i ścigają się o to, kto jest lepszy w swojej roli, kto wypadł lepiej, kto zgarnia całą uwagę. A proszę bardzo – starajcie się.

Z tym filmem mam problem taki, że sfera małżeńsko-erotyczno-romantyczna trochę za bardzo zabrała mi tą szpiegowską, przepełnioną akcją. Koniec końców to dramat, w którym pierwsze skrzypce gra Pitt i jego rozdarcie, dość tandetne. Plus jest tu wiele durnych scen, na których prychasz. Wyobraźcie sobie: ona rodzi. W tle bombardowane miasto. Zwolnione ujęcia, piękna robota speców od pirotechniki, chociaż czy w tych czasach oni jeszcze są? To wszystko było pewnie kręcone na zielonym tle… Te grymasy na twarzy! Zero stresu, że zaraz wszystko za nimi runie. Po prostu – idzie dupa na rodzenie.

Finalnie wygląda to tak: „Sprzymierzeni” to kilka bardzo „wow” nazwisk, zarówno przed, jak i za kamerą, więc można założyć, że będzie spoko. Niestety, zabrakło tu przyciągania i grania jako drużyna. Tu każdy chce pokazać tylko siebie i swoje umiejętności. Film na raz. Trochę za bardzo melodramatyczny.

Ale finał fajny!

Tagi: Sprzymierzeni – recenzja, recenzja, marudzenie, filmy, blog recenzencki, blog popkulturowy