ONA:
Dziś czas zmierzyć się z dziełem drugiego Scotta, tego bardziej znanego, bardziej wizjonerskiego, który sprawia, że jego produkcje wchodzą do kanonu kultowych dzieł wszech czasów. Nakręcił najlepszego „Obcego”, dał nam „Helikopter w ogniu” i „Hannibala”, a rok temu kontrowersyjnego „Prometeusza”. Jego kino wciąga i jest bardzo specyficzne. Wystarczy obejrzeć mały fragment, by rozpoznać, że to Ridley. I przykre jest to, że tak perfekcyjny fachowiec i wizjoner nigdy nie przekroczył magicznej bariery „nominacji” do nagrody filmowej. Za jakiś czas, gdy będzie już siwym dziadeczkiem, otrzyma pewnie Oscara za całokształt, czyli nagrodę, która jest wyłącznie symbolicznym docenieniem dorobku.
Mówiąc „Ridley Scott” widzę Obcego. Widzę sci-fi, efekty, wybuchy i ciekawe kreacje bohaterów. I szukając inspiracji na wieczór filmowy znalazłam tytuł, który mi za cholerę nie pasował do pozostałych. Nie, nie była to „Thelma i Louise”, chociaż na to dzieło też mam ochotę (trzy słowa: młody Brad Pitt). To „Dobry rok” przykuł moją uwagę. I muszę przyznać, że „Dobry rok” to dobry film. Aż zamarzyło mi się uciec gdzieś daleko, gdzie słońce rozkosznie rozgrzewa ziemię, a jedzenie i wino są najlepsze. Tak, mogłabym mieszkać w takim miejscu. Tylko pytanie brzmi, czy umiałabym tak jak główny bohater filmu, Max Skinner (Russel Crowe), wywrócić swoje życie do góry nogami?
Max to rekin, pływający w morzu pieniędzy. Jest maklerem giełdowym, znanym ze swojej drapieżności, a życie w tym świecie bardzo mu odpowiada. Nieustający wyścig szczurów to coś, co go nakręca, pobudza i motywuje do działania. Jest zawsze o krok przed konkurencją. Już dawno temu zatracił wszelkie oznaki człowieczeństwa i teraz skupia się tylko na karierze. Być już dawno przegrało z mieć. I wtedy jak grom z jasnego nieba spada na niego informacja, że ukochany wuj, który mieszkał w malowniczej Prowansji, zmarł pozostawiając mu cały swój majątek. Max rusza w podróż, która wcale nie będzie taka oczywista, jak jemu (i nam) może się wydawać…
„Dobry rok” to dzieło szalenie spokojne i odprężające. Koi, uspokaja, a do tego jest smakowite. Tło, na którym dzieje się cała opowieść sprawia, że momentalnie marzy nam się beztroski wypad w tamte rejony, gdzie wino jest pyszne, ludzie uśmiechnięci i nigdy nie wiemy co się nam może przytrafić. Wszystko w tym filmie jest idealnie wyważone i zaprezentowane. Jest trochę humoru, nawet lekko wymieszanego z sarkazmem wuja naszego głównego bohatera. Ale jest też trochę gorzkiej prawdy, typowej dla kina obyczajowego. Aktorsko – pierwsza klasa. Muzycznie i scenograficznie też. Ba, w tej produkcji nawet żółty smart fortwo zdaje się być na właściwym miejscu. Tylko jedna rzecz mnie drażniła: fryzura Russela, ale i ona ma sens w zderzeniu z okolicznościami.
Bardzo polecam. Ridley mocno mnie zaskoczył tego typu wrażliwością. Oglądać w wygodnym ułożeniu, pod miękkim kocem (u mnie to nieprzerwanie jest 20kg szpic wilczy, który ma aktualnie syndrom „Przychlastka” – w sensie „Miziaj mnie niewolniku!”), z winem lub drinkiem w dłoni.
ON:
Spadki mają to od siebie, że mogą przysporzyć więcej kłopotów niż radości. Czasem się okazuje, że zamiast wora złota dostaniemy kupę błota, a wspaniała posiadłość okaże się ruiną. Wyglądało, że o takim kukułczym jaju jest film Ridley’a Scotta „Dobry Rok”.
Myślałem, że nazwisko Scott to kino tylko pełne akcji, emocji i energii, a okazuje się, że reżyser bardzo dobrze czuje się opowiadając historie pełne ciepła. „Dobry rok” jest typowym kinem obyczajowym, które ma prosty przekaz. Nie zawsze gonienie za kasą jest dobre, bowiem zapominamy wtedy kim tak naprawdę jesteśmy i co tracimy.
Max Skinner to pełen werwy i pewny siebie facet, rekin finansjery, który ma jaja jak arbuzy. Poznajemy go w momencie gdy jeden jego blef doprowadza do małej kraksy na giełdzie, dzięki czemu jego przełożeni zarabiają w ciągu kilku minut ciężką kasę. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie ten blef. Za tranzakcie zabiera się komisja etyki, a Max musi sobie zrobić tygodniowy urlop. Dobrze się składa, bowiem czeka go wypad do Francji, gdzie musi spotkać się z panią, która ma mu do przekazania spadek po zmarłym wuju. Wspomniane dziedzictwo to ogromna posiadłość wraz z przyległymi do niej winnicami, którą Max pamięta z lat swojej młodości. Tutaj spędził ogromną część swojego dzieciństwa, tutaj uczył się życia pod opieką wspaniałego mężczyzny, który musiał mu zastąpić rodziców. Henry, bo tak zwał się krewny, wpajał do głowy Maxa całą swoją wiedzę na temat wina oraz życia. Niestety, pod koniec swojego został sam, bowiem młody podopieczny wyrósł i ruszył własną drogą.
Teraz po latach wraca i jedynie o czym myśli to sprzedaż posiadłości, którą można spieniężyć za kilka milionów. Kasa kosmiczna, pozwalająca się ustawić na wiele lat i w spokoju myśleć o emeryturze. Max jest typem mieszczucha, któremu nie są pisane poranki w winnicach, podlewanie grządek i sadzenie jarzyn. Jednak te kilka dni spędzone „na wsi” budzą w nim coś, co bardzo dawno umarło.
Film Scotta zapowiadał się bardzo przeciętnie, wydawał się być kolejną opowieścią o szukaniu i odnajdowaniu siebie, ale jest tu jeszcze coś. Całość jest diabelnie sympatyczna, powoduje, że sami uśmiechamy się do siebie, gdy oglądamy ostatnie sceny tego dzieła. Miłe kino na zakończenie ciężkiego dnia pracy. Po seansie możemy się zastanowić, czy warto biec z innymi szczurami za kawałkiem sera, czy może lepiej siąść i spokojnie przeczekać tą falę i pójść pod prąd?