ON:

Dziś trzeci dzień z moimi recenzjami. Walczę z dniem i uciekającymi godzinami, a przede mną jeszcze trochę pracy. Doba zaczyna być za krótka, ale są sposoby, aby ją wydłużyć. Wystarczy odpowiednia ilość energetyków i dopasowana do dnia muzyka na uszach. Słuchawki to nieodłączny element mojego codziennego życia. Ładujące energią dźwięki aż proszą się o ich przyswajanie. Playlisty każdego dnia są inaczej ułożone, ale zachowany w nich jest pewien schemat, którego może dopatrzeć się wprawne oko. Dziś będzie o Opeth.

Dlaczego akurat ten zespół? Ponieważ moje początki z tą kapelą mieszają się z masą naprawdę świetnych wspomnień,  dużej ilości wypitego alkoholu i rozmów o muzyce. Za sprawą dobrego kumpla w moje ręce wpadł krążek „Demnation”, który dość długo katowałem w swoim czytniku płyt. Od tej płyty do Porcupine tree jest bardzo niedaleko, a wszystko za sprawą Wilsona, który macza swoje palce gdzie tylko się da. Później przesłuchałem się przez „Blackwater Park” i „Deliverance”, no i był też „Watershed”. Pomieszanie skandynawskiego łomotu z chwilami spokoju, darcia pysku z melodyjnym śpiewem sprawdzało się idealnie. To nie muzyka na co dzień, ale w wielu chwilach dała mi odreagować. Od tamtych lat minęło trochę czasu. Opeth zszedł na drugi plan, tak jak i większość progresywnej i rockowej muzyki, jaką dotychczas słuchałem. Zacząłem odnajdywać się w elektronice lat 80-tych i płytach do niej nawiązujących. Z rockowego chłopca stałem się elektronicznym dziadem.

Ostatnie lata moje doświadczenia muzyczne poszerzyły się niezmiernie. Wszystko za sprawą Deezera, który otworzył mi legalny dostęp do wielu albumów, o których wcześniej nawet nie słyszałem. Poza tym pozwala mi on na szukanie, grzebanie i odkrywanie na nowo różnych muzycznych klimatów. Czasem też przypomina, że dawno nie nie słyszałem jakiegoś zespołu. Tak było dziś, gdy na głównej stronie pojawił się Opeth z „Pale Communion”. Nacisnąłem „PLAY” i odpłynąłem, a może powinienem powiedzieć cofnąłem się do 1969 roku i płyt King Crimson.

W 2011 roku Szwedzi wydali „Heritage”, które zostało bardzo chłodno przyjęte przez krytyków. Gdzie się podział stary Opeth? Zamiast ostrego metalu pojawia się spokojne, crimsonowskie wręcz granie. Bliżej tym dźwiękom do Porcupine Tree, czy nawet Jethro Tull, niż do tego, do czego wcześniej przyzwyczaił nas zespół. Pojawiły się głosy, że odkupieniem będzie „Pale Communion”. Jeśli ktoś spodziewał się po tym krążku powrotu do dźwięków z „Blackwater Park”, to będzie zawiedziony. Najnowszy krążek jest jeszcze lżejszy niż znienawidzony „Heritage”. Opeth powtórzył zabawę z fanami, jaką zrobił sobie Paradise Lost w 1999 roku. Wtedy także wielu kochających skóry mrocznych rycerzy dostało w twarz zupełnie czymś innym, wtedy było to Depeche Mode.

Otwierający album „Eternal rains will come” to produkcja brzmiąca, jakby wyjęto ją z krążków „Karmazynowego Króla”. Są malownicze tła, nie brak gitary, która zahacza czasem o tą znaną z „Demnation”, a do wszystkiego dochodzą fenomenalne, katatoniczne wręcz klawisze i melodyjny wokal Mikaela Åkerfeldta. Całość trwa grubo ponad 6 minut. Smakuje się ten utwór w sposób wyjątkowy. Z drugiej strony w czwartej minucie są tutaj takie naleciałości z Porcupine Tree, że aż czuć, iż panowie Åkerfeld i Wilson współpracują ze sobą już od dłuższego czasu. Kolejny utwór zatytułowany „Cups of Eternity” to odskocznia od tego, co usłyszeliśmy kilka minut wcześniej, jest bardziej „ostro”, ale to tylko przykrywka, bo całość znów łagodzi melodyjność wokalu i klawisze. Ciekawą kompozycją jest „Moon above, Sun Below”. To trwająca praktycznie 11 minut etiuda, podzielona na własne wewnętrzne części, które różnią się od siebie budową i mocą. Znajdziemy tutaj wszystko: od ciężkiego grania, kończąc na melodyjnym chórze. Praktycznie z takimi zabiegami spotykamy się na całym krążku.

„Pale Communion” może nie podobać się ortodoksyjnym fanom, ale idealnie podejdzie takim osobom jak ja, które znają twórczość Opeth z wcześniejszego okresu, które uwielbiały tła z „Demnation” i które znają Porcupine Tree, i inne projekty Wilsona. Wszystko dlatego, że płyta Szwedów idealnie miesza te wszystkie dźwięki, dokłada trochę klasyki progresywnego grania i zostawia nutkę nostalgii, tęsknoty za „Dworem Karmazynowego Króla”. Każdy facet, który ma na karku już kilka lat i „zjadł” trochę dźwięków, będzie zadowolony z tego co usłyszy na tym krążku.

Może jestem heretykiem, ale mi „Pale Communion” bardzo się podoba.