ONA:

Jeśli chodzi o film „Jak urodzić i nie zwariować?” to mam mnóstwo zastrzeżeń, mniejszy i większych, ale najbardziej boli mnie chyba tytuł…

W oryginale mamy „What to expect when you expecting”, co w polskim tłumaczeniu brzmiałoby mniej więcej „Czego się spodziewać, kiedy się spodziewasz” i kojarzy mi się z genialnym filmem ciążowym, z Julianne Moore i Hugh Grantem w rolach głównych – czyli „9 miesięcy”. To była rewelacyjna komedia o „cudzie macierzyństwa” w różnych jego odsłonach. Tymczasem w „Jak urodzić i nie zwariować” mamy niby podobny zabieg, ale nudny jak flaki w oleju. Niezbyt bardzo lubię takie zabiegi scenariuszowe, kiedy mamy mnóstwo bohaterów, bo twórcy chcą pokazać sytuację z różnych perspektyw. Gubię się i po czasie nie wiem kto jest czyim mężem, kto ma dziecko z Etiopii, kto ze słoika, itd. Powoli trzeba robić notatki z relacji między bohaterami, szczególnie, jak na siłę chce się ich połączyć. Ale od początku…

Pierwszą parą jest Jules i Evan, których ognisty romans zaczął się na planie szoł typu „Taniec z Gwiazdami”. Jules jest guru fitnessu i odchudza w porywającym realityshow Amerykanów. Po zrzyganiu się do pucharu, który właśnie wygrała, odkrywa, że jest w ciąży. Celebryckie, wygodne życie, zmienia się w lekki koszmarek. Kolejny zestaw to Wendy i Gary. Ona wydaje się być stworzoną do macierzyństwa. Niestety, mimo prób, owulacyjnych synchronizacji i alarmów, ciąża się nie pojawia. I kiedy małżonkowie stwierdzają, że czas odpuścić seks tylko prokreacyjny i wrzucić trochę na luz, pojawiają się upragnione kreski na teście ciążowym. Wendy ma wizję ślicznego, krągłego brzuszka, który w żaden sposób nie wpłynie na jej życie, sprawność i wydajność. Ale z każdym kolejnym tygodniem i kilogramem, nasza Mamuśka Roku zmienia się w gderającą, opuchniętą babę, którą rządzą hormony. Równocześnie, w ciążę zachodzi jej „teściowa”. Dlaczego cudzysłów? bo Skyler wydaje się być jakimś pieprzonym cyborgiem. Pomijając fakt, że jest młodziutka, bo ojciec Gary’ego wyczaił ją chyba w przedszkolu, pomijając to, że jest przepiękną, wysoką blondyną, która z brzuchem biega w szpilkach, ćwiczy, ma nieustający apetyt na seks, to jeszcze zaszła w ciążę bez najmniejszego problemu i spodziewa się bliźniąt. Toż to skandal! Wśród naszych chętnych do prokreacji pojawia się również Holly i Alex. Ona jest fotografką, która marzy o dziecku, on nie do końca podziela jej pociągi. Niestety, Holly składa słabe jajka, więc jedynym ich wyjściem jest adopcja. Ostatnim duetem jest Rosie i Marco. Jedna upojna noc na masce samochodu, skutkuje zaciążeniem, zatem coś, co miało być niezobowiązujące, chwilowe, nagle zaczęło mieć postać zygoty. I te historie przeplatają się kolejno, przez cały film, tworząc różnoraki obraz ciąży, z chwilami podniosłymi, ważnymi, ale i smutnymi, z chwilami pełnymi radości i łez.

Z filmu wypływa jeden morał: ciąża to wyzwanie, ciąża to wyrzeczenia, ciąża to walka. I najważniejszą rzeczą, której potrzeba, to wsparcie.

Film z obsadą gwiazdorską. J.Lo, Cameron Diaz, Elizabeth Banks, Dennis Quaid to tylko początek. Średnio przejmującą rolę miała Diaz i niestety, jako potencjalna matka zupełnie do mnie nie przemawia. Za to Banks rewela – prawie czułam jej wahania nastroju, jej opuchnięte nogi, jej ogólne wkurwienie, bo ciąża to nie bajka. I ta postać do mnie przemawia. Mało która potencjalna matka przyznaje się do tego, że stan błogosławiony to udręka.

Ogólnie w temacie ciąży wolę się nie wypowiadać. Będzie najbezpieczniej. Powiem tylko tyle, że ze wszystkich stron jestem terroryzowana tym tematem. A film był męczący.

ON:

“Jak urodzić i nie zwariować” jest przykładem tego, jak można zrobić film na podstawie poradnika dla przyszłych rodziców „W oczekiwaniu na dziecko”, obsadzić go gwiazdami i zepsuć w nim wszystko. Pomysł był całkiem znośny – pokazać przyszłym rodzicom dobre i złe aspekty macierzyństwa. Niestety, wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Problemem jest przede wszystkim brak jasno określonego gatunku, do którego ma przynależeć film. To pomieszanie komedii, dramatu i obyczaju. Z tych składników powstała nudnawa breja, którą mogą zjeść tylko naprawdę twardzi kinomaniacy. Rozumiem, że film mający zekranizować poradnik dla rodziców, musi skupić się na wszystkich aspektach ciąży, porodu i rodzicielstwa, tylko dlaczego w tak smutnie nieudolny sposób. Mogło to być naprawdę fajne, rozrywkowe kino, a tak uważam że potencjał został zmarnowany.

Historia prowadzona jest wielowątkowo i opowiada o kilku parach, które będą posiadać dziecko. Mamy sportsmenkę Jules występująca w “Tańcu z gwiazdami”, będącą w ciąży ze swoim scenicznym partnerem, Evanem. Ich problemem jest to, że on chce obrzezać przyszłego potomka, ona nie chce się na to zgodzić. Głównym zagadnieniem jest właśnie konflikt pomiędzy przyszłymi rodzicami. Kolejna para to Wendy i Gary. Ona prowadzi sklep z rzeczami dla dzieci, ale sama w ciążę nie może zajść, on zaś wspiera ją jak tylko może. Dopiero spontaniczny wypad „w krzaki” z mężem doprowadza ją do błogosławionego stanu. Ciąża jednak to nie piękny okrągły brzuszek, ale sikanie, hemoroidy, rozklapiocha itd. Od teraz burza hormonów, skoki nastrojów będą czymś, z czym zastraszony facet musi sobie poradzić. Dodatkowo ma on jeszcze jeden problem – swojego ojca. Ramsay, bo tak na imię ma tatuś, posiada w diabły pieniędzy i kryzys wieku średniego. Dlatego zmajstrował sobie nową żonę, na oko wyglądającą na dwadzieścia kilka lat. W ołówku taty jest jeszcze trochę grafitu i sprezentował macosze Garego bliźniaki. Między ojcem a synem jest dziwna rywalizacja ciągnąca się od lat. Teraz przeniosła się na ciążowe pole… Rosie i Marco mają inny problem. Dziecko pojawiło się po pierwszej wspólnie spędzonej nocy. Ze zwykłego przyjacielskiego seksu będzie coś więcej? Małżeństwo? Związek? Niestety, dziewczyna traci ciążę i wpada depresję, z której ciężko się wyrwać. Jest jeszcze Holly i Alex. Ona – pani fotograf w miejskim oceanarium, dorabiająca sobie dziecięcą fotografią, on – zapalony pracownik agencji reklamowej. Dziewczyna marzy o dziecku, ale z przyczyn naturalnych nie może go mieć, decydują się więc na adopcje dziecka z Afryki. W czasie oczekiwania na decyzję adopcyjną, szukają domu, w którym będą szczęśliwą rodziną wraz z ich bobasem. Alex ma jeden problem, nie wie czy jest gotowy na taką odpowiedzialność, zaczyna więc spotykać się z „bracholami”, czterema doświadczonymi już ojcami, którzy mają powiedzieć mu jak to jest naprawdę. Z jednej strony ich rady i spostrzeżenia to coś, po czym każdy normalny człowiek weźmie nogi za pas, z drugiej, jak ktoś chce mieć dziecko, pewnie się rozczuli widząc jak to jest posiadać własnego „szkodnika”.

Mamy więc pięć historii, które niestety nie są spójne. „Jak urodzić i nie zwariować” nie jest filmem, który nie doprowadzi was do śmiechu, nie będziecie też na nim płakać. Po prostu przeciętniak, jakich wiele w naszych kinach, na DVD i w telewizorach. Jeśli ktoś musi na siłę go oglądać to proszę bardzo. Dla mnie stanowcze NIE.