ONA:
Spielberg i Hanks. Dziękuję, to mi wystarczy. To też powinno wystarczyć Wam. Podam Wam trzy przykłady na to, że ta „kolaboracja” sprawdza się równie dobrze, jak sos z wanilii z dodatkiem burbona, podany na nagim ciele.
„Saving Private Ryan”, „Catch Me If You Can”, „The Terminal”… Mało Wam? Okej, dorzucę jeszcze jeden tytuł – „Bridge of Spies”.
Czas Zimnej Wojny był dla mnie kompletnie niezrozumiały. Dwa mocarstwa, po dwóch stronach globu i każdemu wydaje się, że ma tego drugiego w garści. Wyścig trwał na tak ogromnej liczbie płaszczyzn, że to ciągłe wypominanie zbrojeń i podboju kosmosu brzmi wręcz groteskowo. Związek Radziecki i Stany Zjednoczone różniło wszystko – od obyczajów w życiu codziennym, po pojęcie wolności. Ale łączyło ich to, że oba miały apetyt na „nieformalne” pierwsze miejsce, na bycie najważniejszym, najpotężniejszym, najlepszym państwem na Ziemi. Oczywiście to nie były czasy, w których wystarczyło odpalić komputer i pogrzebać w sieci, by zdobyć wiele informacji. Nie. Oni musieli bazować na elemencie, który jest skrajnie perfekcyjnym i nieperfekcyjnym. Na człowieku. Szpiedzy… Nie zawsze tak idealni jak James Bond… Czasami wręcz nudni. Wtopieni w codzienność…
Taką osobą był Rudolf Abel… Niby chodzi sobie po mieście, maluje, czyta gazetę, korzysta z transportu publicznego. Mówi po angielsku, chociaż z dziwnym akcentem… Nosi ubrania jak typowy mężczyzna z tamtych czasów… Ale gdyby tak było, gdyby był zwykłym szarakiem, to do jego pokoju nie wparowaliby agenci, a on sam nie trafiłby do więzienia. Szpieg. Poważne zarzuty. Ale nie wypada go osądzić w jakimś pseudo-procesie, więc hej – dajmy mu dobrego obrońcę. I tu na scenie pojawia się James B. Donovan (T. Hanks). Ma świadomość, że broniąc szpiega stanie się Wrogiem Publicznym nr 2, zaraz po nim. Ma świadomość, że ludzie, opinia publiczna, kto wie, czy nawet nie rodzina, go znienawidzą. Ale takie dostał zadanie, a że jest człowiekiem prawym, o nieskazitelnej moralności, który swojego zawodu używa nie po to, by kogoś „zawodzić”, tylko by pomagać – godzi się na to…
Zmiana scenografii: kilku młodych pilotów zostaje wydelegowanych do pewnej super tajnej misji. Nowoczesnymi samolotami mają dostać się nad obszar wroga i zrobić z nieba kilka zdjęć. Nie mogą dać się złapać, nie mogą zostawić Armii Radzieckiej maszyn. Cel to zdjęcia, a jak coś się nie uda – to peszek. Maszynę zniszczyć, siebie zabić. Wykonać.
I co się dzieje: szpieg radziecki całkiem możliwe, że dostanie krzesło. Amerykański żołnierz zostaje zestrzelony i trafia do więzienia. A po drodze jeszcze zaliczamy NRD, gdzie w tarapaty wplątuje się zupełnie przypadkowo amerykański student, który tam pisał pracę o ekonomii w państwach komunistycznych. Rządy obu mocarstw chcą pobawić się w kotka i myszkę, przy czym nikt nie wie na pozycji jakiego zwierzaka gra. Więc może… wymiana? Ale kogo za kogo? Jaką mają pewność, że ich szpieg nie wygadał już wszystkiego? Jaką wartość ma starszy mężczyzna w stosunku do młodego żołnierza? Dużo pytań, dużo wątpliwości, dużo gierek, uników… Żadnych zasad. I Donovan rzucony na głęboką wodę, bowiem to jemu, pod super tajnym przykryciem, nakazano prowadzenie negocjacji.
„Most szpiegów” to idealne kino szpiegowskie. Akcji jest tu jak na lekarstwo, ale atmosfera… Och! Pyszna! Gęsta, ciężka, a za każdym rogiem czai się subtelny zwrot. Ten film ogląda się czując napięcie mięśni, czując dziwny ucisk, z którego nie można się tak łatwo wyzwolić. Ma świetne zdjęcia, świetnie oddany klimat, a aktorsko? Majstersztyk. Do tego kapitalna fabuła i proszę – niby to tylko film o wymianie szpiegów, ale zrobiony jest tak, z takim rozmachem i dbaniem o atmosferę, że trudno nie wyjść z kina w stanie głęboko poruszonym.
Rewela! To jest film, który spodoba się przede wszystkim mężczyznom i to w każdym wieku.
ON:
Opowieść, którą zaserwował Spielberg, za scenariuszem, której stoją bracia Coen – nie może być słaba. Dodajmy do tego zdjęcia Janusza Kamińskiego, podtrzymujące ciężki szpiegowski klimat. Jeszcze mało? No to niech główne skrzypce zagra Tom Hanks i będzie idealnie. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że tak właśnie jest – idealnie.
Idąc do kina nastawiałem się na film szpiegowski przepełniony akcją, chociaż tej akurat jest tu niewiele, ale atmosfera i tak jest gęsta jak kisiel. Fantastycznym elementem było wrzucenie do całości drobnym elementów komicznych, perełek pojawiających się w dialogach, które lekko odrywają nas od całego napięcia. Dzięki temu 141 minut ucieka szybko, ba – nawet bardzo szybko. Całość jest opowiedziana niezwykle zgrabnie i pokazuje to, co w Zimnej Wojnie było najgorsze, a mianowicie psychozę, która była najgorszym z elementów tego okresu. Komunizm był zły, komuniści byli źli, szpiedzy to wrogowie numer jeden, nikt jednak nie patrzył, że po drugiej stronie kurtyny działali amerykańscy szpiedzy, o których myślano dokładnie to samo. Pomiędzy tymi stronami stanął James B. Donovan – prawnik, specjalista od ubezpieczeń. Jest to przykład na to, że czasami jeden człowiek może więcej, niż całe mocarstwo.
„Most szpiegów” to kino z górnej półki. Czy Spielberg i Hanks idą po Oscara? Wszystko wyjaśni się za jakiś czas.