Ad Astra - recenzja
Ad Astra - recenzja

Ad Astra – recenzja

Największym „przekleństwem” tego filmu jest to, że świat kina przyzwyczaił nas do tego, że jeśli coś dzieje się w kosmosie, to będzie akcja, rozpierdziel i cholera wie co jeszcze.

Ludzkość = samotność

Tymczasem „Ad Astra” to film o samotności. To film, który ogląda się w ciszy. W skupieniu. Pożerając przepiękne kadry, słuchając muzyki, wpatrując się w oczy styranego życiem Brada Pitta. Próbujesz przechytrzyć twórców i znaleźć rozwiazanie zagadki, wymyślić sobie zakończenie i nie przestraszyć się, gdy nagle coś wyskoczy.

Mnie ten film absolutnie nie zmęczył, nie znudził, a oglądanie go otoczyło mnie szczelnie ciasnym, ciepłym kocem z emocji. Dużo bardziej „męczyłam się” na „Jokerze”, z którym – zupełnie bez sensu, „Ad Astra” się ostatnio zestawia.

W niedalekiej przyszłości

Jedyna sprawa, która mnie autentycznie bolała, to robienie z fizyki kurwy. Bo „Interstellar” już nam pokazał, że jesteśmy w stanie zrozumieć coś, co dzieje się w tym całym kosmosie, że może niekoniecznie jesteśmy w stanie pojąć czym jest relatywistka czasu, ale z fascynacją patrzyliśmy, jak główny bohater nie postarzał się zupełnie, podczas gdy jego córka stała się starą starowinką. Tutaj logika i fizyka… nie istnieją, a twórcy dość swobodnie bawią się frazą „w niedalekiej przyszłości”, dając nam złudną nadzieję, że w ciagu tych 5 lat będziemy mieli kolonie na Marsie, a podróż w okolice Neptuna zajmie tyle, co podróż do Gdańska z Bielska.

Roy McBride (B. Pitt) to astronauta, który jest wybitnie dobry w tym, co robi, ale nie ma szans, by przeskoczył swojego ojca (w tej roli Tommy Lee Jones). McBride Senior opuścił Ziemię, gdy jego syn był nastolatkiem i wyruszył w śmiałą podróż wgłąb kosmosu, by odszukać obce cywilizacje. Zniknął z radarów w okolicach Neptuna.

Misja w nieznane

Minęły lata i teraz w podróż ma wyruszyć Roy. Przez bardzo długi czas był już pogodzony z tym, że ojciec zaginął i zginął. Że już nie wróci. Tymczasem teraz, po wielu latach, spotkają się ponownie i staną po dwóch stronach. Wrogich.

Spokojny, wyważony. Smucący, dający do myślenia. Wizja niedalekiej przyszłości jest na wyciągnięcie ręki. Z klasycznymi zabiegami: zabawą dźwiękiem, światłem, cieniem. Mamy tu dużo przeróżnych emocji, z którymi – podejrzewam – może utożsamić się każdy. Bohater się zmienia. Optyka się zmienia.

Ale to film na raz. Tego rodzaju emocje buduje się tylko za pierwszym razem.

Moim ulubionym filmem „w kosmosie” nadal pozostaje „Interstellar”.

Ad Astra – recenzja