Adrift - 41 dni nadziei - recenzja1

Adrift – 41 dni nadziei – recenzja

Szczerze powiedziawszy – spodziewałam się czegoś innego. Bo jeśli w trailerze widzisz wielki sztorm, burzę, dryfowanie po oceanie w nadziei, że ktoś Cię znajdzie, to tego oczekujesz, a nie miłosno-dramatycznej historii dwóch osób. Spodziewałam się kina katastroficznego, a dostałam melodramat. Nie jest to zły film, ale rozumiecie… no nastawienie było inne.

Jest w Katowicach lodziarnia, która serwuje dziwne smaki lodów. Na przykład lody o smaku sera camembert. I trochę mogę porównać ten film do loda o smaku sera. Idziesz, oczekujesz czegoś wow, a tymczasem masz gałkę czegoś, co naprawdę smakuje jak śmierdzące stopy piechura. Mam to po seansie „41 dni nadziei”.

Oparta na faktach

Plusem jest fakt, że historia jest prawdziwa. Mamy lata 80., młoda Tami Oldham poznaje ciut starszego od siebie Richarda Sharpa. Mają podobne pasje, podejście do życia, cele, plus atmosfera i wszystko inne sprawia, że zakochują się w sobie na zabój, na zawsze. Ona jest Amerykanką, on Anglikiem. Lubią żeglować, chcą opłynąć cały świat. Trafia się im okazja. Mają „dostarczyć” luksusowy jacht na miejsce, zgarnąć za to 10 tysi. Zgadzają się. Podróż jest bezproblemowa, Do czasu. Gdzieś w połowie drogi dopada ich potężna burza tropikalna – huragan Raymond. Wiatr o prędkości 250 km/h, gigantyczne fale. Z luksusowego jachtu bardzo szybko zostają ochłapy. Richard jest mocno ranny. Nie mają zbyt dużych zapasów jedzenia. Nie mają zbyt dużo wody do picia. Silniki nie działają. Nie mogą nadać sygnału SOS. Mogą jedynie dryfować, mając nadzieję, że dopłyną do brzegu albo ktoś ich znajdzie…

No nie wygląda

Minusem jest to, że ten film w dość rozwlekły sposób opowiada o parze, o ich początkach, a samej „tragedii” jest bardzo, bardzo niewiele. A to, co jest – czyli burza, fale, wiatr, jest tak marnie nakręcone, że ja dosłownie widziałam oczyma wyobraźni tych wszystkich techników, którzy robili i fale, i wiatr, i burzę przy pomocy sikawek, konewek i węży ogrodowych. Drodzy filmowcy i specjaliści od efektów: to naprawdę widać, nawet, gdy jest się osobą noszącą okulary, że brakło budżetu na efekty i robicie co możecie, żeby to jakoś wyglądało. No cóż, nie wygląda. Ukrywanie słabych renderów „w ciemności” to już nie te czasy. Okej, rozumiem, to nie kino superbohaterskie czy inny „Wilk z Wall Street”, który był kręcony praktycznie w całości na zielonym tle, ale… było to strasznie słabe.

Podsumowując: historia bardzo ciekawa, ale nie dla wszystkich. Ja na przykład w którymś momencie myślałam tylko i wyłącznie o tym, że taki rodzaj podróżowania jest przeznaczony tylko dla ludzi o dość swobodnym podejściu do higieny osobistej. Shailene Woodley świetna, śliczna, bardzo waleczna. A, i polski tytuł to jeden wielki spoiler. W tym filmie jest tylko jedno, niewielkie zaskoczenie.

Tagi: Adrift – 41 dni nadziei – recenzja, filmy recenzja, marudzenie, blog popkulturowy, blog recenzencki, recenzje filmów